wtorek, 17 marca 2020

"Just Say Ozzy" - Ozzy Osbourne [Recenzja]


W trasę promującą album No Rest For the Wicked wraz z Ozzym ruszył Geezer Butler - basista oryginalnego składu Black Sabbath (a także okresu z Ronnie'em Jamesem Dio). Nowy zespół bardzo dobrze się zgrał i muzycy do dziś bardzo dobrze wspominają tę trasę. Wytwórnia postanowiła nagrać jeden z koncertów i wydać EP-kę. Ozzy nie bardzo był do tego pomysłu przekonany, jednak gdy posłuchał taśm - zmienił zdanie. Przede wszystkim przekonała go nowa wersja Shot In the Dark, którą uznał za lepszą w porównaniu ze studyjnym pierwowzorem z płyty The Ultimate Sin. No i w trasę ruszył z nim Butler, co też fajnie byłoby jakoś utrwalić. Ot, taka pamiątka dla fanów. 
Całość nagrano w trakcie dwóch koncertu w London's Brixton Academy. Nagrania nie były jednak na tyle dobre, więc powtórzono całość w Electric Lady Studios w Londynie, do którego dodano potem odgłosy publiczności. Ostatecznie na płycie można usłyszeć i nagrania studyjne, i te nagrane podczas koncertu. 
EP-ka ukazała się 17 marca 1990 roku i pokryła się złotem. Dzisiaj jest dość trudno dostępna, gdyż jako jeden z trzech albumów Ozzy'ego (obok The Ultimate Sin i koncertówki Live and Loud) nie została wznowiona w 2002 roku. Dziś dostępna jest więc tylko w wersji z 1995 roku z nieco oszpeconą okładką. Powodem braku wznowień tych trzech płyt jest konflikt Ozzy'ego i Sharon Osbourne'ów z Philem Soussanem - współkompozytorem Shot In the Dark.

Just Say Ozzy rozpoczynamy identycznie jak No Rest For the Wicked, czyli mocarnym i rozpędzonym Miracle Man. Od pierwszych dźwięków słychać, że Osbourne jest w naprawdę wybornej formie wokalnej. Bez problemu wyciąga wszystkie dźwięki i bez wątpienia jest najlepszą częścią tego wykonania. Niestety instrumenty zmiksowane są słabo, w związku z czym całość zlewa się w jedną ścianę dźwięku. Zakk - jak to on - nadmiernie się popisuje, co przeszkadza tylko w odsłuchu. Natomiast dobrze radzi sobie sekcja rytmiczna trzymając całość w ryzach. Ogólnie wykonanie Miracle Man oceniam pozytywnie, aczkolwiek nie różni się szczególnie od wersji studyjnej.
Bez zbędnych ceregieli przechodzimy do kolejnej piosenki z No Rest For the Wicked. Tym razem jest to jeden z moich ulubionych numerów z tamtego krążka, czyli Bloodbath In Paradise. Także i tutaj różnice między wersją studyjną, a tą zagraną na żywo są raczej kosmetyczne. Jeśli komuś podobała się tamta wersja, to i tu będzie usatysfakcjonowany. Mi się bardzo podoba.
I wreszcie Shot In the Dark, które przekonało Ozzy'ego do wydania EP-ki. Czy rzeczywiście wypada aż tak dobrze? No cóż, tak. Jak najbardziej. Na pewno mamy tu zmniejszoną ilość klawiszy, przeważają tu gitary, a i wokale Ozzy'ego są znakomite. Całość jest mocna, odpowiednio mroczna, ale i dynamiczna, zwłaszcza w refrenach. Zdecydowanie warta wysłuchania wersja, która przemawia do mnie zdecydowanie bardziej niż ta z The Ultimate Sin. Obie uwielbiam, jednak naprawdę porwała mnie właśnie ta z Just Say Ozzy.
Wracamy do kawałków z No Rest For the Wicked. Jako ostatni z tej płyty na tej koncertówce dostajemy kawałek Tattooed Dancer. Wypada nie mniej porywająco, ostro i hard rockowo, niż w wersji studyjnej. Zdecydowanie najlepiej wypada tu Randy Castillo, którego bębny są po prostu bezbłędne. Niemniej przekonują też wokale Osbourne'a. Niestety, zbyt mocno zostały tu podkreślone klawisze, które - gdy już się pojawiają - zagłuszają nie tylko gitary, ale i sekcję rytmiczną. Powinny być tu jedynie tłem, jednak ewidentnie nawalił tu producent nagrań. Tak czy siak, nie ma ich jednak przez cały czas, więc Tattooed Dancer można spokojnie słuchać z równie wielkim entuzjazmem, co poprzednich wykonów.
Ostatnie dwie piosenki to powrót Ozzy'ego do czasów Black Sabbath. Zaczynamy otwieraczem rewelacyjnego Master of Reality, czyli ponadczasową odą do marihuany - Sweet Leaf. Wykon, który proponuje tu Osbourne jest absolutnie fantastyczny i spokojnie można powiedzieć, że dorównuje pierwowzorowi. Całość wypada bardzo ciężko, ostro, mocno, a Ozzy wyciąga wszystkie nuty bez problemu, chociaż jego głos jest tu w nieco słabszej formie niż prawie 20 lat temu. Całość została lekko obniżona, więc jest mu łatwiej, ale niemniej zasługuje to na docenienie. Świetne i porywające wykonanie.
Kończymy kolejnym otwieraczem, tym razem jednak mamy legendarne War Pigs, które rozpoczynało album Paranoid. Całość trzyma poziom, jednak brakuje tu tego niepowtarzalnego klimatu z oryginału, który sprawiłby że ten wykon mógłby z nim konkurować. Wszystko zagrane jest poprawnie, jednak brakuje tej "bożej iskry". 


Just Say Ozzy to zdecydowanie bardzo udana koncertówka, chociaż pełni raczej funkcję ciekawostki dla fanów, niż pełnoprawnego wydawnictwa. Całość powstała głównie z chęci udokumentowania trasy z Geezerem, jednak nie znaczy to, że ma to tylko wartość historyczną. Mamy tu przede wszystkim 6 naprawdę rewelacyjnie zagranych i zaśpiewanych utworów. Ozzy nie zwalnia ani na chwilę; jest w bardzo dobrej formie wokalnej, bez problemu trafia w dźwięki i po prostu jest Ozzym. Jedyną rzeczą, która jest prawdziwą wadą wydawnictwa, jest produkcja. Przede wszystkim brak tu słynnej konferansjerki Księcia Ciemności, który zachęca publiczność do "szaleństwa", co nadaje fajny klimat każdej koncertówce z jego udziałem. Instrumenty zlewają się też w jedno, więc słuchanie tego trochę męczy. Zanadto zostały wyeksponowane klawisze. No, trochę się tego nazbierało, ale finalnie oceniam Just Say Ozzy bardzo dobrze. Naprawdę przyjemna ciekawostka, z którą warto się zapoznać.

Ocena: 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...