środa, 25 marca 2020

"Live in Australia with the Melbourne Symphony Orchestra" - Elton John [Recenzja]


Problemy sprzedażowe wydały się dla Eltona Johna sprawą drugorzędną, gdy jego głos zaczynał odmawiać posłuszeństwa. Eksploatowany od lat 60. wokal w końcu musiał się zbuntować. Na początek roku 1987 zaplanowano więc operację strun głosowych. Dla muzyka było to spore ryzyko. Po zabiegu mógł zupełnie stracić głos, jednak było to konieczne dla jego zdrowia, a nie tylko higieny. Gdyby operacja się nie udała, Elton do końca życia mógłby już pozostać tylko pianistą i kompozytorem. Mimo zdecydowanych zaleceń lekarza, by do czasu operacji nie forsować głosu, Elton zdecydował się na dwumiesięczną trasę koncertową (Tour de Force) z orkiestrą po Australii i Nowej Zelandii, która - w razie niepowodzenia operacji - miałaby być tą pożegnalną. Od razu może więc rozwiążmy sprawę wokalu na koncertach: słychać, że głos Eltona jest bardzo wyeksploatowany i, mimo że jest w stanie wyciągnąć czasem wyższe noty, to często gardło odmawia mu posłuszeństwa. Dlatego też, mimo że zaangażowanie Johna jest słyszalne tu lepiej, niż na jakiejkolwiek innej koncertówce, nie zawsze radzi sobie ze wszystkimi dźwiękami. Podczas tych koncertów Elton często musiał kaszleć i pluć flegmą, a James Newton Howard wspomina jak przed jednym z koncertów wszedł do garderoby Johna, a ten nie był wydać z siebie jakiegokolwiek dźwięku. Dostał po tym zdarzeniu dyspozycję, by przez 4 dni nic nie mówić. Operacja, jak wiemy, udała się, jednak głos Eltona stracił część górnego rejestru na rzecz głębszej, niższej barwy, z tenoru stając się barytonem. Po koncertach i operacji Elton musiał zrobić sobie przerwę od śpiewania na kilka miesięcy, a Tour De Force okazało się być jego ostatnią trasą na kolejne 18 miesięcy, w trakcie których jego gardło musiało dojść do siebie, a on sam nauczył się innej higieny głosu, zamiast gardłem - śpiewając przeponą.
Koncerty podzielone były na 2 segmenty. Pierwszy przypominał regularne koncerty Eltona z 14-osobowym zespołem i krzykliwymi przebraniami, podczas którego grał takie utwory jak Philadelphia Freedom, Levon, Rocket Man, The Bitch Is Back, Daniel, Bennie And the Jets, Sad Songs (Say So Much), I'm Still Standing czy Heartache All Over the World z wydanego niedawno albumu Leather Jackets. W drugiej części koncertu na scenę wchodziła jednak orkiestra, którą dyrygował James Newton Howard, a Elton przebierał się za Mozarta i - oprócz kilku przebojów - grał utwory nieco mniej znane, acz stworzone właśnie do wykonywania z orkiestrą. 
Płyta ta to zapis właśnie tej drugiej części, nagranej podczas jednego z ostatnich koncertów tej trasy, 14 grudnia 1986 roku. Album wydano w 1987 roku i ostatecznie pokrył się w Stanach Zjednoczonych platyną, a singiel zawierający nową - czytaj: zaśpiewaną na żywo - wersję Candle In the Wind przebił popularnością pierwsze wydanie tej piosenki z 1973 roku, trafiając na 6. miejsce listy "Billboardu", a w Wielkiej Brytanii - na 5. 

Sixty Years On to jeden z najbardziej rozbudowanych, symfonicznych kawałków w repertuarze Eltona, więc nie dziwi też fakt, że rozpoczyna tę płytę (i rozpoczynał też tę część koncertu). Najpierw delikatnie, potem mocne natężenie i po chwili ukojenie za sprawą przepięknego motywu harfy. Głos Eltona - co słychać już przy pierwszym wejściu - jest mocno "sfatygowany" i słychać, że jego gardło już jest na wyczerpaniu. Nie można jednak odmówić mu wyraźnie słyszalnej pasji i serca, a całe wykonanie brzmi naprawdę rewelacyjnie i w udany sposób otwiera longplay.
I Need You To Turn To to kolejny numer z albumu Elton John. Nieco już zapomniany, ale tym bardziej cieszy, że muzyk zdecydował się go przypomnieć. To przepiękna kompozycja, więc nie będzie zaskoczeniem, że i tu wypada przepięknie.
Kolejną piosenkę Elton zapowiada, jako jeden ze swoich ulubionych tekstów, które dostał od Taupina, po czym orkiestra zaczyna grać przepiękny motyw przewodni The Greatest Discovery. Przy każdym kontakcie z tą piosenką nie mogę wyjść z podziwu, jak piękna jest to melodia. Wszystko zagrane jest tu dość wiernie, w stosunku do oryginału, więc - co jasne - wypada naprawdę zjawiskowo.
Niemniej dzieje się też w rozbudowanym i patetycznym Tonight ze wspaniałego albumu Blue Moves. Nie ma o czym się za bardzo rozpisywać, bo całość zagrana jest bardzo podobnie, jak na wersji studyjnej. Oczywiście najbardziej rzuca się w oczy zmieniona linia wokalna; Elton w wersji na Blue Moves śpiewał momentami bardzo wysoko. Tutaj nie jest w stanie już wyciągnąć tych dźwięków, ale absolutnie nie rzutuje to na szczerość przekazu.
A teraz największy przebój z Blue Moves - Sorry Seems To Be the Hardest Word. I tutaj wysokie momenty Elton musiał zastąpić, jednak - ponownie - brzmi to równie dobrze.
The King Must Die to od zawsze moja ulubiona piosenka z albumu Elton John. Wolno się rozwijająca, bezbłędnie budująca napięcie, aż do wybuchowego finału.
Wreszcie dostajemy coś jednoznacznie dynamicznego, czyli potężnie brzmiące Take Me To the Pilot. Pierwsza zwrotka tylko do akompaniamentu fortepianu Eltona, po chwili dochodzi orkiestra i mamy już rozpędzone refreny. Żal, że nie wykorzystano w nich w pełni potencjału symfonicznego, ale wynagradza nam to w pełni rozbudowane zakończenie. W wersji studyjnej tę piosenkę po prostu wyciszono, ale, od kiedy usłyszałem wersję koncertową, już zawsze ta na płycie brzmi dla mnie jak wybrakowana.
Przychodzi czas na ponadczasowe (choć wtedy jeszcze nie tak popularne) Tiny Dancer. Bardzo poprawne wykonanie.
A teraz jeden z moich ulubionych utworów Eltona, czyli rozbudowane, barokowe Have Mercy On the Criminal, skonstruowane według metody Hitchcocka: zaczyna się trzęsieniem ziemi, a potem napięcie tylko wzrasta. Znakomite wykonanie.
Gdy po raz pierwszy trzymałem płytę w rękach, wiedząc w jakiej formie wokalnej był wóczas Elton, i spojrzałem na listę utworów, moje spojrzenie zatrzymało się na Madman Across the Water. To jedna z moich ulubionych piosenek Eltona, ale jednocześnie bałem się tego, jak tu wypadnie. Najgorsze co może być, to słyszeć, jak artysta masakruje na scenie twoją ulubioną piosenkę. Słuchałem więc z pewnymi obawami. Wstęp nieco inny od studyjnego, jednak potem... wszystko jest w jak najlepszym porządku. Oczywiście, Elton musiał nieco obniżyć dźwięki tu i tam, jednak generalnie wypada to równie powalająco, jak w wersji, którą wielbię. Nie było się czego obawiać.
Candle In the Wind w wersji z tej koncertówki zyskała większą popularność, niż oryginał z 1973 roku. Na pierwszym planie mamy Elton i jego fortepian, a orkiestra stanowi tylko subtelne tło.
Jedyny utwór z Tumbleweed Connection z tak rozbudowaną orkiestracją. Burn Down the Mission, oprócz oczywistych symfonicznych, ma też naleciałości rockowe, co słychać, gdy w motywie przewodnim uderza nas gitara elektryczna. Elton zmienił trochę riff fortepianowy w stosunku do wersji studyjnej i w takiej wersji o wiele bardziej mi się też podoba. Bardzo dobre wykonanie.
Oczywiście nie mogło też zabraknąć Your Song. To piosenka-wizytówka Eltona i każdy jej wykon jest na absolutnie najwyższym poziomie.
Kończymy z klasą, bowiem wykonanie Don't Let the Sun Go Down On Me naprawdę powala. Potężna symfonika, piękne wokale Eltona i chór, który nie brzmi patetycznie. Wspaniałe zakończenie.


Uwielbiam momenty twórczości Eltona, gdy ten łączył popowe i rockowe momenty z symfoniką. Od razu warto zaznaczyć, że Live in Australia with the Melbourne Symphony Orchestra jest kierowany właśnie fanów takiej stylistyki. Koncerty "pożegnalne" składały się z dwóch części: tej tradycjonalnej, rockowej i właśnie symfonicznej. John postanowił nadać tej koncertówce jakąś spójność, więc zdecydował się na wydanie nagrań tylko z części z orkiestrą. Jeśli dla kogoś symfonika kojarzy się więc z patosem i zbyt duża dawka jest dla niego niepożądana, to nie spodoba mu się ta płyta. Momentów dynamicznych jest tu jak na lekarstwo; głównie wypełniają go same wysokojakościowe ballady z patetyczną symfoniczną oprawą. Jest to album dla wszystkich, którzy lubią właśnie takie oblicze Eltona, w tym i dla mnie, bo to jedna z moich ulubionych płyt muzyka z lat 80. Jasne, jego gardło jest tu bardzo nadwyrężone, więc wokale nie dorównują tu wersjom z płyt. Ale czuć tu po prostu pasję i serce. W każdej piosence John daje z siebie wszystko, byle tylko zaśpiewać to najlepiej jak może. I wypada to docenić, a także dać szansę tej koncertówce, bo to ponad godzina znakomicie zagranej muzyki na wysokim poziomie.

Ocena: 9/10


Live in Australia with the Melbourne Symphony Orchestra: 73:46

1. Sixty Years On - 5:41
2. I Need You to Turn To - 3:14
3. The Greatest Discovery - 4:09
4. Tonight - 5:58
5. Sorry Seems to Be the Hardest Word - 3:58
6. The King Must Die - 5:21
7. Take Me to the Pilot - 4:22
8. Tiny Dancer - 7:46
9. Have Mercy on the Criminal - 5:50
10. Madman Across the Water - 6:38
11. Candle in the Wind - 4:10
12. Burn Down the Mission - 5:49
13. Your Song - 4:04
14. Don't Let the Sun Go Down on Me - 6:06

1 komentarz:

  1. Recenzja dla mnie genialna, ale muszę poprawić, że podczas pierwszej części występu Eltona z zespołem, niestety nie był grany Levon oraz Philadelphia Freedom, ale pojawiło się genialne wprowadzenie w postaci One Horse Town, ograny już wcześniej (Wembley 1984) Medley - Blue Eyes i I Guess That's Why They Call It the Blues oraz mój ulubiony numer z Ice On Fire - Thhhis Town. Po za tym recenzja super!!!
    Pozdrawiam serdecznie
    PS. Czy na rynku jest odstępne jakieś pełne wydanie DVD koncertu w dwóch częściach? Z góry dziękuję za odpowiedź.

    OdpowiedzUsuń

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...