wtorek, 24 marca 2020

Paul McCartney - na skróty (przegląd dyskografii)


Paul McCartney to prawdopodobnie najbardziej kontrowersyjny muzycznie Beatles. Słuchacze albo go uwielbiają, albo patrzą na jego post-beatlesowskie dokonania z politowaniem. Raczej nikt nie pozostaje obojętnym, aczkolwiek trzeba przyznać, że jest najbardziej produktywnym z pozostałych członków Fab Four. Do dzisiaj wydał aż 28 albumów (zarówno pod szyldem solowego artysty, jak i wraz z Lindą, jako członek zespołu Wings, a także duetu The Fireman), czego nie przebił żaden z pozostałych Beatlesów. Fakt faktem, różny poziom był tych longplayów, jednak zdecydowanie jest bardzo płodnym artystą, który przez całą karierę szukał nowych źródeł wyrazu i osiągnął status, pozwalający mu na legitymowanie się tytułem Najlepiej Sprzedającego się Artysty Wszech Czasów.
Dla mnie osobiście jest to muzyczny geniusz i najlepszy z całej Czwórki z Liverpoolu. George'owi szybko skończyła się "wena", John ograniczył się nagrywania konwencjonalnych rockowych przebojów w jednym stylu, a od Ringo nikt nigdy cudów nie wymagał, z czego ten skrzętnie korzystał. Paul natomiast wciąż szukał i wciąż nagrywał niesamowite piosenki. Zdaję sobie jednak sprawę, że liczba jego albumów może przytłaczać i nie bardzo wiadomo jak zacząć i po co sięgnąć. Dlatego prezentuję skrótowy przegląd dyskografii Paula wraz z odnośnikami do pełnowymiarowych recenzji.


Ocena: 7/10

Na pewno ci, którzy oczekiwali od Paula rozbudowanych i wypełnionych chwytliwymi melodiami piosenek rodem z Abbey Road, mogli się przy słuchaniu McCartney srogo rozczarować. Owszem, Maybe I'm Amazed zasługuje na tytuł utworu wybitnego, który spokojnie można postawić w szeregu z innymi wielkimi dziełami Beatlesów. Reszcie niczego nie brakuje, jednak całość ma bardzo specyficzny, ascetyczny wydźwięk, który sprawia że czuć sporą przepaść między debiutem McCartneya a ostatnimi dokonaniami jego macierzystego zespołu i głównie z tego powodu może stanowić to ciężki orzech do zgryzienia. Jeśli jednak chodzi o melodie, to Paul absolutnie nie zapomniał jak to się robi, prezentując nam tak fajne piosenki jak test magnetofonu The Lovely Linda, kolejna z bardziej dopracowanych, choć raczej akustyczna Every Night, czy też przeurocze Junk w dwóch wersjach. Całość zostawia raczej pozytywne wrażenie, choć część momentów wydaje się nieco niedopracowanych, bądź też użytych celem wypełnienia longplaya. W porównaniu z piosenkowymi debiutami Lennona czy Harrisona, McCartney jawi nam się bardzo słabo, choć i tak trzyma poziom. Warte przesłuchania, ale - wbrew chronologii - raczej nie na początek przygody.


Ocena: 9/10

Na Ram prezentuje nam się jednak McCartney w pełnym rynsztunku. To poniekąd powrót Paula-Beatlesa, który prezentuje tu cały wachlarz swoich możliwości i wszystko, za co go pokochaliśmy. Przede wszystkim na uwagę zasługuje o wiele bogatsza produkcja, która przywodzić na myśl może bardziej późne albumy Beatlesów, niż solowy debiut, brzmiący raczej jak na prędko sklecona demówka. Tutaj Paul prezentuje się ze strony zarówno rockowej (Too Many People, 3 Legs, Smile Away, Monkberry Moon Delight, Eat At Home), jak i balladowej (Ram On, Back Seat of My Car, Long-Haired Lady). Prawdziwym genialnym sztosem jest jednak mini-suita Uncle Albert/Admiral Halsey, która przy każdym przesłuchaniu zachwyca swoją przemyślaną konstrukcją i znakomitym wykonaniem. Gdyby nie Maybe I'm Amazed i parę niezłych momentów, radziłbym uznawać właśnie Ram za właściwy debiut McCartneya, bo tak trzeba właśnie nazwać ten album. Ram to pierwszy "właściwy" album w dyskografii Paula, który pokazuje, że jest artystyczne życie po Beatlesach. Miał to jeszcze nie raz udowadniać, ale to właśnie tu po raz pierwszy pokazał, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, trzyma w zanadrzu jeszcze parę pomysłów i nie zawaha się ich użyć, by podbić nasze serca.


Ocena: 5/10

Paul zakłada swój własny zespół i zalicza krok w tył w stosunku do wspaniałego Ram. McCartney uznał, że bardziej odpowiada mu rola lidera zespołu niż solisty. Pewnie, mając obok siebie jeszcze parę osób, zawsze można zwalić winę za słaby materiał na innych. No tak, tylko że to on jest tu wokalistą, głównym autorem materiału i liderem, czego nie da się ukryć. Ale Wild Life to nie jest też wcale taki zły album. Jest często bagatelizowany, przez wzgląd na znakomitych następców, jednak nie ma co tej płyty tak łatwo przekreślać. Ta płyta to przede wszystkim wspaniały utwór tytułowy, ale na uwagę zasługują też Tomorrow i poruszający Dear Friend. Jest tu o co się uchem parę razy zaczepić, chociaż produkcja jest nieco bardziej ascetyczna i nie ratuje pozostałych, słabszych kompozycji. Jeśli ktoś ma ambicje, by wysłuchać wszystkich płyt Paula, to Wild Life polecam raczej zostawić sobie na później.


Ocena: 7/10

Kolejna płyta i nieco zmodyfikowany szyld zespołu: z "Wings" na "Paul McCartney & Wings" (Paul tłumaczył niskie wyniki sprzedażowe Wild Life tym, że nikt nie znał zespołu i nie wiedział, że to "ten McCartney"). Red Rose Speedway, rzeczywiście, sprzedawało się lepiej i okazało się zdecydowanie lepsze od Wild Life, choć do ideału wciąż jeszcze brakuje. Sam Paul wyznacza Red Rose Speedway jako oczywistą kontynuację Ram (rozpoczynając piosenką, którą poniekąd wplótł już na wspomniany album). I rzeczywiście, McCartney ponownie pokazuje nam się tu w pełnej krasie, prezentując bogatą produkcję, dzięki czemu płyta już w aspekcie brzmieniowym wyprzedza Wild Life o lata świetlne. Chcąc jednak zapewnić Wings popularność i wysokie wyniki sprzedażowe, Paul bardziej niż w rocka, skręcił jednak muzycznie w stronę popu i to czuć. Nie brak tu jednak genialnych sztosów (My Love, Little Lamb Dragonfly i potężny Medley: Hold Me Tight/Lazy Dynamite/Hand of Love/Power Cut). Co ciekawe, cała płyta nie ma może jednej, oczywistej, porażki, jednak zdecydowana większość jest zbyt miałka, by na dłużej zapaść w pamięć. Mamy tu masę świetnych melodii, ale zbyt mało wybijających się ponad przeciętność, by traktować Red Rose Speedway, jako jedno z bardziej znaczących wydawnictw Paula. Aczkolwiek na pewno uznać je trzeba za jedno z bardziej udanych.


Ocena: 10/10

Paul opuszczony przez część zespołu, tylko w towarzystwie żony i Denny'ego Laine'a wyjeżdża do Afryki i nagrywa tam album wybitny. Band On the Run to najbardziej udane wydawnictwo w bogatej dyskografii ex-Beatlesa. Muzyk znalazł wreszcie "złoty środek" między rockiem a popem, tworząc niezwykle udane kompozycje. Ta płyta to praktycznie od początku do końca same mini-arcydzieła muzyki rockowej. Tego albumu po prostu trzeba posłuchać w całości, by w pełni zrozumieć jego fenomen. Wystarczy, że zacznę wymieniać tytuły, a nawet beatlesowski laik spostrzeże, jakie przeboje się tu znalazły. Wielowątkowy Band On the Run przechodzi w dynamiczny Jet. Później mamy delikatną bossa novę Bluebird, która ustępuje miejsca chwytliwemu Mrs. Vandebilt z zabójczym saksofonem. Następnie rockowy pastisz Lennona, czyli powalający Let Me Roll It, a dalej kolejno: Mamunia, No Words, Picasso's Last Words i na sam koniec oparty na dynamicznym fortepianowym riffie Nineteen Hundred Eighty Five. Same sztosy i zdecydowanie największe muzyczne osiągnięcie McCartney'a, które można spokojnie postawić w jednym rzędzie obok takich dokonać The Beatles jak Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band czy Abbey Road. Jeśli zaczynać przygodę z Paulem - to tylko od Band On the Run.


Ocena: 8/10

Na kolejnym albumie Paul postanowił ustąpić nieco reszcie zespołu, którego członkowie też chcieli czasem zaśpiewać własne piosenki, dlatego też na Venus And Mars mamy nieco większą rozpiętość stylistyczną, aczkolwiek to wciąż jest dość spójne i trzyma poziom. Nikogo nie zdziwi chyba fakt, że najlepiej zaprezentował się tu McCartney, serwując takie sztosy jak Venus And Mars (w dwóch odsłonach), Rockshow, Love In Song, Letting Go, Call Me Back Again, Treat Her Gently (Lonely Old People), czy mega przebojowy Listen What the Man Said. Reszta piosenek jest po prostu dobra, jednak nie ma tu żadnej oczywistej porażki (może poza Magneto And Titanium Man). Generalnie płyta prezentuje się słabiej od Band On the Run, jednak to wciąż kawał dobrego soft rockowego grania, z którym warto się zapoznać i do niego wracać.


Ocena: 5/10

Mimo, że sprzedażowo to był sukces, tak artystycznie Wings At the Speed of Sound to spory krok w tył. Nie mówię, że nie ma tu jaśniejszych punktów, bo oprócz dwóch oczywistych przebojów (Let 'Em In i Silly Love Songs) znalazły się tu też tak dobre utwory, jak The Note You Never Wrote, She's My Baby czy Beware My Love. W pozostałych piosenkach zdarzają się może tu i ówdzie jakieś przebłyski, jednak w ogólnym rozrachunku płyta najzwyczajniej w świecie męczy i jest nudna. Brakuje tu więcej utworów, które chwytałyby za gardło już od pierwszego przesłuchania, a czuć tu że demokracja w zespole przestała się sprawdzać i zamiast porządnej selekcji utworów skupiono się tu bardziej na tym, by każdy miał swoje 5 minut żeby się zaprezentować. Nie wyszło to albumowi na dobre i raczej lepiej zostawić go sobie na później.


Ocena: 3/10

Jeżeli Wings At the Speed of Sound warto odłożyć sobie na później, tak po London Town najlepiej w ogóle nie sięgać. Wings znów został okrojony do trzech osób, jednak tym razem zdecydowanie zaszkodziło to materiałowi. Całość najzwyczajniej w świecie nuży i nie ma tu się nawet o co za bardzo uchem zaczepić. Melodie są mdłe, wykonanie takie sobie, a w całości naprawdę trudno poradzić sobie z takim "smęceniem". Czasem coś tam może wpadnie w ucho, ale generalnie za mało tego na dobrą muzykę.


Ocena: 7/10

Back To the Egg sprawdza się jednak jak najlepiej, szczególnie że to rozstanie Paula z Wingsami. McCartney kończy kolejną dekadę rozpadem swojego kolejnego zespołu. Podobnie jednak jak z Beatlesami, postanowił pożegnać się z klasą. Paul obrał tu dość intrygujący kurs. To już nie jest muzyka dla każdego, takie rozwiązania muzyczne trzeba lubić. McCartney postanowił wyjść na przeciw ówczesnej modzie (fakt, że nieco już przebrzmiewającej) i stworzył płytę w różnych odmianach rocka. W kilku odnajduje się lepiej, w kilku gorzej, lecz już samo podejście do tego w ten sposób zasługuje na pochwałę. Zasługują na nią również kompozycje, które są tu w większości raczej udane, chociaż nie jest to też reguła. Wingsi mieli różne momenty - lepsze, gorsze - jednak Back To the Egg zdecydowanie im wyszedł i pozostawia po sobie dobre wrażenie. Tę płytę tez polecałbym jednak odłożyć na nieco później (jak już mówiłem, nie każdy może polubić tę estetykę). Jeden się zachwyci, drugi ją znienawidzi. Po co na początek przygody tak ryzykować?


Ocena: 8/10

Po rozpadzie zespołu zamyka się w domu i samodzielnie tworzy materiał na nową płytę. Brzmi znajomo? Dla Paula też i może w związku z tym postanowił zatytułować kolejny album McCartney II. Jest to bez wątpienia najlepsza płyta w dorobku Beatlesa od czasu Venus And Mars. To też kompletna wolta stylistyczna w stosunku do poprzednich krążków. Tym razem całość oparto głównie na syntezatorach i innych niestandardowych brzmieniach. Oprócz znakomitego miksu i brzmienia całości, nie da się też nie zwrócić uwagi na kompozycje, które - bez wątpienia - są wysokich lotów. Oprócz zachwycającego Coming Up, mamy tu tez nieoczywiste, acz esencjonalne dla krążka Temporary Secretary, On the Way czy Darkroom. Nie brakuje tu też przepięknych ballad (Waterfalls, Summar's Day Song czy One of These Days), a także muzyki instrumentalnej. Koniec końców McCartney II to zdecydowanie udany album, choć absolutnie nie esencjonalny i nie reprezentatywny dla reszty twórczości ex-Beatlesa.


Ocena: 9/10

Pierwszy album nagrany przez Paula po śmierci Johna Lennona. I może właśnie z tęsknoty za utraconym bezpowrotnie czasem, McCartney stworzył jeden z najbardziej beatlesowskich albumów swojej kariery. W Tug of War palce maczał także cudowny producent The Beatles, George Martin, dzięki czemu jest to też jedna z najlepiej brzmiących płyt w katalogu Paula. Ta płyta to nie tylko przepiękny hołd dla Lennona, Here Today i duet ze Steviem Wonderem, acz niespecjalnie przeze mnie lubiany, Ebony And Ivory. Ten album to przede wszystkim utwór tytułowy, Take It Away, Somebody Who Cares, Ballroom Dancing, Dress Me Up As a Robber, czy zwłaszcza wspaniały Wanderlust. Całość jest bardzo spójna i na równym, wysokim poziomie. Jeden z najlepszych albumów Paula, przywołujący na myśl najlepsze dzieła Beatlesów. 


Ocena: 7/10

Druga część dyptyku nie jest jednak aż tak zapierająca dech w piersiach. Przede wszystkim na początku Pipes of Peace miało wchodzić w skład dwupłytowego albumu zatytułowanego Tug of Peace. Ostatecznie Martin odwiódł Paula od tego pomysłu i zaproponował podzielenie tego na 2 albumy. Czuć przede wszystkim, że na Pipes of Peace znalazło się parę odrzutów, które były zbyt słabe na Tug of War (Sweetest Little Show, Tug of Peace). Jednak, by oddać płycie sprawiedliwość, mamy tu całą masę świetnej muzyki; przede wszystkim 2 duety z Michaelem Jacksonem (The Man i mega-przebój Say Say Say), ale również znakomity, wielowątkowy utwór tytułowy, Keep Under Cover, Through Our Love czy So Bad. Ten album to kawał porządnej, "paulowej" muzyki i zdecydowanie rzecz udana, choć nie aż tak bardzo, jak poprzedniczka.


Ocena: 2/10

Ewidentny gniot. Give My Regards To Broad Street to przede wszystkim ścieżka dźwiękowa do tak samo zatytułowanego filmu, z Paulem w roli głównej. Sam film nie jest też wysokich lotów, jednak płyta to jeszcze większa porażka. Jak się okazało, powrót do klasyków w nowej odsłonie nie był potrzebny, a wręcz był nawet niepożądany. Ani jednej piosenki McCartneyowi nie udaje się zinterpretować na nowo na tyle, by choćby dorównać do oryginału. Wśród zalet krążka należy umieścić jedynie premierowy utwór, No More Lonely Nights (Ballad) i wzbogaconą o instrumentalną kodę Eleanor Rigby. Reszta jednak to absolutnie niepotrzebne i nudne granie, od którego lepiej trzymać się z daleka.


Ocena: 1/10

Dla mnie Press To Play to po prostu najgorsza płyta w całym bogatym dorobku McCartneya. Zdarzały mu się wzloty i upadki, ale jeszcze nigdy nie zaliczył takiego dna, jak tutaj. Ponad bolesną nijakość i przeciętność wybijają się tylko Press i Only Love Remains. Cała reszta to po prostu piosenkopisarstwo i wykonawstwo na najniższym poziomie. Paul odwalił tu taki szajs, że aż przykro tego słuchać. Nawet nie słychać, żeby McCartney się tu specjalnie szarpał. Ma się wrażenie, że utwory te pisał na kolanie w drodze do studia, do którego wszedł, odbębnił powinność, wyszedł i zapomniał o wszystkim. Dla naszego dobra też o tym powinniśmy zapomnieć i to jak najszybciej. A najlepiej w ogóle się za to nie zabierać.


Ocena: 8/10

Jak to mówią: jak człowiek upadnie na dno, to łatwiej się odbić. W przypadku Flowers In the Dirt ta teza jak najbardziej się sprawdziła, bo to fenomenalny album. Paul uderzył się w pierś, poprosił o pomoc Elvisa Costello (chociaż z tej współpracy to raczej mało co ostatecznie na płycie się ostało) i stworzył kolejny, zapierający dech w piersiach album. Ta płyta to nowe otwarcie, jakby w McCartneya wstąpił młodzieńczy wigor i chęć tworzenia. Nie ma tu miejsca na mierne smęcenie, bądź nadmierne efekciarstwo, jak to miało miejsce na Press To Play. Tutaj na pierwszym miejscu jest zawsze muzyka, a wszystko dookoła ma tylko jej służyć. I czuć, że Paul całkowicie zmienił swój sposób myślenia. Prawie każda piosenka to potencjalny materiał na hit. Mamy tu masę świetnych melodii, chwytliwych numerów, a całość - mimo dość sporego czasu trwania - nie nudzi i wciąż fascynuje. Znakomita produkcja i jeszcze lepsze wykonanie, a takie kawałki jak My Brave Face, Rough Ride, Distractions, We Got Married czy This One to jedne z moich ulubionych numerów w całym dorobku kompozytorskim Paula.


Ocena: 3/10

Jeśli miałbym porównać Off the Ground do którejś z wcześniejszych płyt Paula, to bez wahania zestawiłbym ją z London Town. Podobnie jak tam wieje tu bowiem nudą na kilometr. Owszem, zdarzyły się tu McCartneyowi dobre piosenki (Hope of Deliverance, Biker Like An Icon i C'mon People), ale cała reszta to recykling starych patentów; dodajmy, że recykling nieudany. To wszystko już po prostu słyszeliśmy, ale w lepszych wersjach. 50-minutowa płyta powinna kipieć pomysłami, by nie dać nam się zanudzić na śmierć. Tu Paul ograniczył się tylko do odfajkowania roboty (warto wspomnieć, że i tak część utworów wygrzebał z szuflady, nie mając najwidoczniej dostatecznej ilości materiału na nowy longplay) i to po prostu słychać. Zdaję sobie sprawę, że krążek zapewne ma swoje grono fanów, ale dla mnie jest to rzecz po prostu słaba, tak cienka że aż przezroczysta, i wtórna. Ex-Beatles nie powinien po prostu wydawać takich płyt, szczególnie mając już miano legendy.


Ocena: 8/10

Powrót Beatlesów i spędzanie czasu w domu ze swoją chorą na raka żoną. Te wydarzenia musiały poruszyć w Paulu strunę odpowiedzialną za refleksję i melancholię. Flaming Pie to zdecydowanie najcieplejsza, najbardziej intymna i najbardziej balladowa płyta McCartneya, choć nie brak tu też bardziej rockowych zrywów jak w The World Tonight, If You Wanna, Flaming Pie czy Really Love You. Większość materiału to jednak piosenki poświęcone rozmyślaniom nad kruchością życia, wspomnieniom pięknych czasów, a także wyznaniami miłości do ukochanej osoby. W nagrywaniu pomogli Paulowi między innymi Ringo Starr, Jeff Lynne, Steve Miller i George Martin. Brzmi jak przepis na udaną płytę. I Flaming Pie jest jak najbardziej udana i można ją uznać za najlepsze dzieło Paula z tej dekady. Album ten warto traktować tez jako swoistą cezurę w muzycznej twórczości ex-Beatlesa. Od tej pory McCartney to twórca bardziej dojrzały, a jego twórczość świadomie zaczyna nawiązywać do przeszłości. Niezależnie od tego, na jakiego młodzieniaszka będzie próbował się potem kreować, to od tej pory jego wszystkie późniejsze dokonania, choć niestroniące od ciekawych rozwiązań aranżacyjnych, będą spowite beatlesowsko-paulowym duchem. Paul od Flaming Pie skończył z gonieniem za młodszą publicznością i za trendami. Od tej pory postanowił być sobą i robić wszystko już bardziej dla siebie, niż dla innych. Ważny album.


Ocena: 7/10

Gdy Paul pogodził się już ze śmiercią Lindy, uznał że musi wyjść z domu i spożytkować gdzieś tę rockową energię, która w nim siedzi od dawna. Skrzyknął więc kilku znajomych i w ekspresowym tempie nagrał Run Devil Run, w skład którego wchodziło 12 standardów ze złotej ery rockandrolla i 3 premierowe utwory McCartneya, które miały stylistycznie zanadto nie odbiegać od konceptu. Paul już na dzień dobry powiedział producentowi, że to nie będzie żadna wiekopomna płyta, ani kolejne dzieło wielkiego Beatlesa, tylko po prostu fajne granie, które ma przynieść trochę radości. I w tej kategorii ten album sprawdza się znakomicie. McCartney śpiewa tu z pasją, zaangażowaniem i cały longplay trzyma wysoki poziom. Piosenki są do siebie dość podobne, więc ciężko zapamiętać cokolwiek, ale - jako całość - album potrafi skutecznie postawić na nogi. Dzięki Run Devil Run Paul pokazał, że jeszcze nie zapomniał jak głośno i rockowo potrafi zagrać i że jeszcze nie raz wybije nas z butów.


Ocena: 7/10

Paul McCartney, wchodząc w nowy wiek, postanowił nieco odświeżyć swoją artystyczną formułę. Driving Rain to płyta o zdecydowanie innym brzmieniu. Całość jest nieco bardziej nowoczesna, mniej sterylna, a bardziej chropowata (jak okładka). Paul, znalazłszy nową miłość, znów zaczął pisać piosenki o młodzieńczym zakochaniu i cudzie miłości innej jednak niż ta dojrzała, spokojna. Mimo aranżacyjnych upiększeń nie zmieniło się jedno - znakomity talent kompozytorski Paula. Takie piosenki jak Lonely Road, From a Lover To a Friend, She's Given Up Talking, Your Way, Spinning On Axis, About You, Heather, Back In the Sunshine Again, Riding Into Jaipur czy Rinse the Raindrops to przecież McCartney w najwyższej formie. Cały album poświęcony jest właściwie dwóm uczuciom: tęsknocie za Lindą (chociaż też, w pewnym sensie, pogodzeniem się z jej odejściem) i nowej miłości do Heather Mills. Album trwa ponad godzinę, jest lekko nierówny i momentami Paul wypada nieco mniej przekonująco, jednak mimo tego Driving Rain to naprawdę bardzo dobry i interesujący album. Warto przesłuchać, jednak nie na samym początku, bo może okazać się ciężkim orzechem do zgryzienia dla początkującego słuchacza, a ponadto jest dość mało reprezentatywny dla reszty jego twórczości.


Ocena: 9/10

Chaos And Creation In the Backyard to zdecydowany powrót do wielkiej kompozytorskiej formy. Ani Flaming Pie, ani Flowers In the Dirt nie zachwyciły mnie tak, jak zrobił to ten album. To zdecydowanie najlepsza płyta sir Paula od czasu fantastycznego Tug of War. Przede wszystkim jest to też kolejna wolta artystyczna McCartneya. O ile na Driving Rain Beatles zapragnął zmierzyć się nieco ze współczesną muzyką, o tyle Chaos And Creation In the Backyard to już dzieło bardzo dojrzałe, dla wiernych fanów Brytyjczyka. Przede wszystkim warto zauważyć już na wstępie, że jest to płyta bardzo angażująca i wymaga poświęcenia jej czasu. By w pełni docenić kunszt kompozycyjny Paula i intymność, która charakteryzuje tę płytę, trzeba posłuchać jej na spokojnie, w pełni dając się pochłonąć tym piosenkom i po prostu się na tej muzyce skupić. Owszem, wciąż jest to raczej album z gatunku easy-listening, jednak zawiodą się ci, którzy liczą na dynamiczne i skoczne hiciory do wykrzykiwania na koncertach. To nie taka płyta. To nie taki Paul. To Paul refleksyjny i dojrzały, który patrzy na swoje życie z dystansu i proponuje nam muzykę, która przystoi panu w jego wieku. Dojrzała płyta dojrzałego artysty.


Ocena: 7/10

Memory Almost Full to płyta, która nie jest może jakimś wyróżniającym się albumem w dyskografii Paula, ale z pewnością muzyk nie ma też co się jej wstydzić. To naprawdę udany krążek na poziomie, z kilkoma naprawdę rewelacyjnymi utworami (Only Mama Knows, You Tell Me, Mr. Bellamy, Vintage Clothes i zwłaszcza finałowy dyptyk House of Wax/The End of the End). Brak tu może piosenek, które mogłyby wejść na stałe do kanonu Beatlesa, jednak jest parę, które z pewnością utwierdzają, że przez 50 lat nie stracił kompozytorskiej formy i wciąż potrafi zaprezentować album z piosenkami na poziomie. Jest tu też parę kompletnie chybionych strzałów, które drastycznie obniżają wartość longplaya (przeprodukowane Ever Present Past czy nużący Gratitude), jednak Memory Almost Full słucha się raczej z przyjemnością i zdecydowanie warto poświęcić czas na zapoznanie się z tą płytą, szczególnie gdy chce się poznać współczesne oblicze muzyki Paula.


Ocena: 7/10

Electric Arguments to już trzeci album duetu The Fireman (poprzednie 2 albumy celowo ominąłem, gdyż niezbyt przepadam za muzyką ambientową, więc oczywiste jest że nie przypadły mi do gustu), a zarazem najbardziej piosenkowy. Paul i Youth zamknęli się w studiu i przez 13 dni tworzyli i nagrywali materiał na płytę. Czy wyszło z tego coś ciekawego? Umiarkowanie, chociaż dobrego materiału i oryginalności starczyło raptem na pierwszą połowę, a potem dobre strzały pojawiają się raczej okazjonalnie. Na pewno należy wyróżnić tu Nothing Too Much Just Out of Sight, Sing the Changes, Travelling Light, Highway, Light From Your Lighthouse, Universal Here, Everlasting Now i Don't Stop Running. Reszta to jednak trochę jazda na sprawdzonych patentach. Krążek zdecydowanie ciekawy, acz mało reprezentatywny dla dyskografii Paula. Mimo wysokiego poziomu, który sobą prezentuje, radzę więc zostawić go sobie na później.


Ocena: 7/10

Kisses On the Bottom to płyta, którą Paul chciał nagrać już od dawna. Gdy wreszcie do tego doszło, zdecydowanie wziął się za to porządnie, prosząc o współpracę Dianę Krall, która wywiązała się z zadania celująco. Aranżacje są tu naprawdę rewelacyjne, zahaczające o lekko strawny jazz, jednocześnie nie ujmując nic z oryginalnego klimatu piosenek. Przez studio przewinęli się też Eric Clapton i Stevie Wonder, dodając coś od siebie tu i ówdzie. Sam McCartney dorzucił nawet dwie premierowe piosenki, które wypadają bardzo spójnie w konfrontacji z resztą materiału i niczym nie ustępują urokowi pozostałych. Jest to granie dość jednostajne i zdecydowanie nie dla każdego, ale warto dać tej płycie szansę i pozwolić jej się zahipnotyzować. Najszczersza płyta w dyskografii McCartneya. Słychać po prostu, że właśnie z takich dźwięków wyrósł i naprawdę chciał się tym z nami podzielić.


Ocena: 9/10

New to kolejny powrót do formy McCartneya po paru nieco słabszych płytach. Paul pojawia się tu w zdecydowanie bardziej rockowej odsłonie. Beatles skonfrontował się tu z nowoczesnością, do współpracy zapraszając czterech wziętych producentów młodego pokolenia - Gilesa Martina, Paula Epwortha, Ethana Jonesa i Marka Ronsona. Płyta nie miała szansy od samego początku by być spójna. I nie jest, ale to nie jest ważne. Ważne jest to, że znalazł się tu naprawdę mocny materiał. Przez prawie 50 minut album nie nudzi ani chwilę, a McCartney prezentuje nam kolejne chwyty, których byśmy się po nim nie spodziewali. Memory Almost Full i Electric Arguments wypadają przy New niemal konwencjonalnie. Mamy tu przede wszystkim zbiór naprawdę dobrych kompozycji. Wokal Paula nie jest już tak mocny, jak kiedyś, więc postanowiono oszczędzić sobie autotune'a w otoczeniu stricte rockowego aranżu znanego z poprzednich płyt Beatlesa. Postanowiono iść na całość - piosenki mają taką formę, by wokal Paula idealnie z nimi współgrał, po nałożeniu na niego kilku różnych efektów. W efekcie płyta brzmi futurystycznie, a piosenki naprawdę zachwycają. Nie każdemu może przypaść do gustu tak nowoczesne oblicze Paula, jednak warto się z tą płytą zapoznać. Album niełatwy w odbiorze, jednak warty choćby szansy. Ja wciąż mam go za mało i wracam do niego regularnie. Jeden z moich ulubionych krążków McCartneya.


Ocena: 9/10

Egypt Station już po pierwszym przesłuchaniu wydała mi się pozycją udaną. W miarę kolejnych odsłuchów mój entuzjazm wcale nie malał, a wręcz przeciwnie. Coraz bardziej się do niej przekonywałem, acz w końcu uznałem ją za jedną z najlepszych pozycji w dyskografii Paula, którą stawiam w jednym rzędzie z Ram, Band on the Run, Venus And Mars, Tug of War, Flowers In the Dirt, Flaming Pie, Chaos And Creation In the Backyard czy New. McCartney uparcie twierdzi, że to koncept album. No, ja tu za bardzo nie widzę jednej myśli przewodniej; chyba, że za taką przyjąć uznanie każdej piosenki za inną stację utrzymaną w innej stylistyce. Jeśli tak, to prawda, każda piosenka ma swoją własną indywidualność i duszę. Nie ma tu ani jednego wypełniacza. Nawet People Want Peace jest po prostu nieco mniej udaną piosenką, acz nie wyobrażam sobie bez niej tego albumu. Świadczy to o tym, że to zdecydowanie przemyślana i zmyślnie złożona całość. Nie wiem, czy Paul wyda jeszcze jakiś album. Bardzo na to liczę. Jeśli jednak nie, to Egypt Station będzie godnym domknięciem dyskografii tego legendarnego muzyka, a Despite Repeated Warnings już na zawsze pozostanie jedną z moich ulubionych piosenek wszech czasów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...