Ogromny sukces trasy The Paul McCartney World Tour zachęcił ex-Beatlesa do dalszego koncertowania, a także utwierdził go w przekonaniu, że taki sposób promocji świetnie wpływa na sprzedaż płyty. Po wydaniu Off the Ground ruszył więc w kolejną trasę, tym razem nazwaną The New World Tour, na którą złożyło się 77 koncertów i przyciągnęła prawie 300 tysięcy ludzi. Później okazało się, że była to ostatnia trasa McCartneya na 9 kolejnych lat, w trakcie których Paul spędzał czas z Lindą, u której w 1995 roku zdiagnozowano raka piersi, a później musiał dojść do siebie po jej odejściu w 1998. W kolejną trasę ruszył dopiero w nowym tysiącleciu.
Wielki sukces trasy musiał przełożyć się jednak na wydanie płyty koncertowej. Nagrania na nią złożone zostały zarejstrowane między 22 marca a 15 czerwca, czyli w trakcie objazdu Australii, Nowej Zelandii, Stanów Zjednoczonych i Kanady. Sama koncertówka okazała się umiarkowanym sukcesem, uzyskując złoto w Hiszpanii i pojawiając się na listach przebojów, choć nie były to jakieś wysokie pozycje. Można by uznać to za sukces, jednak jeśli weźmiemy pod uwagę osiągnięcia Paula, to trzeba by uznać ten album za porażkę.
A teraz tytuł i okładka. Jak nie trudno się domyślić, całość jest oczywistym żartem i nawiązaniem do teorii spiskowej "Paul is dead", według której McCartney miał 9 listopada 1966 roku zginąć w wypadku samochodowym i zostać zastąpionym sobowtórem. Dowodów na to dopatrywano się m.in. w piosenkach Beatlesów, na zdjęciach, okładkach ich płyt, a także w tak absurdalnych rzeczach jak to, ze w tym czasie Paul akurat zapuścił wąsy (w rzeczywistości było to spowodowane wypadkiem motocyklowym, jaki wówczas zdarzył się McCartneyowi, a zarost miał ukryć ranę na górnej wardze). Najwięcej dowodów na potwierdzenie tej teorii dopatrywano się jednak na ikonicznej fotografii będącej okładką płyty Abbey Road:
1) całość przypomina kondukt pogrzebowy (John, ubrany na biało, to kaznodzieja, Ringo - żałobnicy, Paul - denat, George, ubrany w dżinsy miał być natomiast grabarzem)
2) John, George i Ringo wysuwają do przodu lewą nogę, a Paul - prawą
3) w prawej dłoni Paul trzyma papierosa, a McCartney był leworęczny, więc sugerować to może sobowtóra
4) z tyłu na samochodzie można zobaczyć rejestrację o treści LMW281F, co można odczytać jako 28 IF, co znaczy, że gdyby McCartney żył, miałby wówczas 28 lat
5) John, George i Ringo mają buty, a Paul, jako jedyny, idzie boso
Już sam tytuł, Paul Is Live sugeruje zaprzeczenie tej teorii, a teraz kolejne odniesienia:
1) Paul jest sam, w towarzystwie psa (który z kolei jest bardzo podobny do jego suczki z lat 60., Marthy, której poświęcił piękny utwór Martha My Dear na "Białym Albumie")
2) Paul stoi na pasach tylko lewą nogą, prawą zaś trzyma wysoko w powietrzu
3) Paul trzyma smycz w lewej dłoni
4) na rejestracji samochodu widnieje napis 51IS, co oznacza że McCartney żyje i ma 51 lat
5) Paul wreszcie ubrał buty
Ot, taka ciekawostka dla zainteresowanych. Dla innych miała to być po prostu ładna, estetyczna okładka nawiązująca do słynnego zdjęcia, a dla bardziej zorientowanych w temacie - żart i zabawa mitem na własny temat.
Zaczynamy świetnym, rockowym klasykiem Beatlesów, czyli przebojem Drive My Car, który pochodzi z płyty Rubber Soul. Paul był wówczas w bardzo dobrej formie wokalnej, co rzuca się od razu w uszy. Niepotrzebnie jednak całość nieco zwolniono, przez co nie ma w sobie tak wielkiej dawki dynamizmu, co oryginał. Poza tym odegrano to jednak po bożemu, brzmi to bardzo dobrze i fajnie rozpoczyna koncert.
Let Me Roll It to jeden z moich ulubionych utworów Paula, więc pokładałem w tym wykonaniu wielkie nadzieje. McCartney na szczęście piosenki nie położył i wykonał ją porywająco i z potężną dawką energii. Wokal ex-Beatlesa pozwalał tu jeszcze na wykonywanie (na poziomie) tego znakomitego utworu, więc warto się cieszyć tymi wykonaniami, w których Let Me Roll It wciąż jeszcze porywa.
Looking For Changes równie mało do mnie przemawiało na Off the Ground, więc nie oczekiwałem też, że i tu mnie porwie. I nie porwało, aczkolwiek wciąż uważam, że to bardzo przyjemny, rockowy kawałek. Również koncertowa wersja wypada bardzo poprawnie i sympatycznie.
Równie zachowawczo, poprawnie i sympatycznie wykonano tu Peace In the Neighbourhood. Ten kawałek od początku był dla mnie tylko wypełniaczem na Off the Ground, więc i nie ma co oczekiwać rewelacji w wersji koncertowej.
Żwawiej, dynamiczniej i, co za tym idzie, lepiej robi się w beatlesowskim All My Loving. Piosenka wykonana jest tu z pazurem i, choć i tutaj mamy rasowe odgrywanie, to słucha się tego naprawdę z przyjemnością i satysfakcją.
Fajnie tez wybrzmiewa miniaturka na gitarze akustycznej, Robbie's Bit (Thanks Chet). Nie bardzo wiem, po co ją tu umieszczono, ale no nie uwiera mnie jakoś bardzo. Ot, jest sobie, ale gdyby nie podpis, nawet bym jej nie zauważył i uznałbym za początek kolejnego numeru.
A kolejnym numerem jest bardzo dobry Good Rockin' Tonight. Piosenka ta zawsze trzyma klasę i wypada bardzo dynamicznie, mimo tak oszczędnego, akustycznego instrumentarium, w jakim została tu zaprezentowana.
I ponownie Beatlesi, tym razem w We Can Work It Out. Paul wielokrotnie już to wykonywał i zawsze brzmi to w jego wykonaniu wspaniale. I tutaj nie ma odstępstwa od tej reguły i słucha się tego utworu znakomicie.
Powrót do Off the Ground. Tym razem jednak udany, a to za sprawą przebojowego Hope of Deliverance. Nie ma zbyt wiele różnic w stosunku do studyjnego pierwowzoru, więc słuchanie go dostarczać może takich samych emocji. Jako, że ja piosenkę bardzo lubię w każdej wersji, to i tutaj byłem zadowolony.
Muszę natomiast przyznać, że wolę Michelle w wersji z tej płyty, niż Rubber Soul, a to głównie przez wokalne ozdobniki Paula w końcówkach zwrotek. Całość ma, znany nam dobrze, francuski wydźwięk i wszystko generalnie jest tu odegrane na wysokim poziomie. Nie ma co oczekiwać nie wiadomo czego poza poprawnym wykonaniem. Jeśli tylko na to się liczy - Paul dokładnie to nam dostarczy.
I znów Off the Ground. McCartney przedstawia publiczności jeden z moich ulubionych numerów ze wspomnianej płyty, czyli Biker Like An Icon. Dynamiczne gitary akustyczne, fajna zmiana tempa w refrenach i piękna linia melodyczna. Niby nic niezwykłego, a można się świetnie bawić przy odsłuchu.
Album Revolver na koncertach z The New World Tour był reprezentowany tylko przez jeden utwór. A był nim Here, There And Everyone. Piękne dźwięki akordeonu, wspaniałe, delikatne wokale Paula. Ta piosenka to jedna z najbardziej melodyjnych i najwspanialszych ballad w historii muzyki i McCartney wykonuje to tak znakomicie, jak można by tego od niego oczekiwać.
Rozmarzyć się można także przy My Love z albumu Red Rose Speedway. Paul śpiewa tu jak natchniony (to bez wątpienia jego najlepszy wokalny performance na tym albumie), gitarowa solówka wybija z butów, a całość pięknie płynie i świetnie brzmi.
Puls podbija natomiast rozbuchane i potężnie brzmiące za sprawą dęciaków Magical Mystery Tour. Paul przejmuje tu także wokale Johna Lennona, jednak piosenka nie zyskuje jakoś na tym specjalnie. Ot, kolejne wykonanie.
I znów Off the Ground. Ale nie ma co narzekać, bo C'mon People to bez wątpienia jeden z jaśniejszych punktów wspomnianego krążka. Tak rozbudowany kawałek aż prosił się o rozbudowanie, lub pokombinowanie przy nim nieco. Paul jednak postanowił olać te możliwości i odegrał to nuta w nutę, jak na krążku. Szkoda.
I teraz Lady Madonna. Ależ szybko McCartney gra tu główny riff fortepianowy. Aż dziw, że klawiatura mu się nie pali pod palcami. I dziwne, że jest w stanie jeszcze tak świetnie przy tym wszystkim śpiewać, bo robi to naprawdę znakomicie, wkłada w to całe serce, a piosenka porywa swoją rockandrollową i szczerą energią.
Paul nie odpuszcza i już po chwili atakuje nas mocnym, gitarowym, rockowym Paperback Writer. Mocno, szybko i rockowo, tak jak można by po tym klasyku oczekiwać.
Utwór-legenda. Wystarczy podać tylko tytuł, a każdy dokładnie wie, jakich emocji podczas słuchania, i jakiego wykonania się spodziewać. Penny Lane. Świetne wokale, znakomity aranż i wszystko tu po prostu jest bezbłędne. Bo i co w tej piosence może wypaść źle?
Po prostu nie może porywać świetne, wybuchowe i bombastyczne Live And Let Die. Ten motyw do filmu o Jamesie Bondzie stworzony jest wręcz do wykonywania na koncertach, gdzie towarzyszy mu jeszcze bogata, pirotechniczna oprawa składająca się z wybuchających słupów ognia i strzelających fajerwerków pod koniec piosenki. Sam wolę też wykonania na żywo, gdyż motyw przewodni, według mnie, lepiej tak brzmi niż w wersji studyjnej, która, choć na pewno czystsza i bardziej wyrazista, brzmi nieco jakby była wyprana z energii. Temu wykonaniu pewnie można by coś zarzucić, ale na pewno nie to, że nie ma energii.
Na pewno fajnym akcentem na koncercie w Kansas City było to, że Paul zaśpiewał tam ponadczasowy rockowy standard Kansas City, który śpiewał także z Beatlesami (studyjną wersję znaleźć można na Beatles For Sale). Przez te wszystkie lata głos McCartneya na tyle się jeszcze trzyma, że jest w stanie to wykonywać i dobrze, że udało mu się też tu, bo z pewnością na finiszu często przydają się takie mocne akcenty, by wybudzić słuchacza z możliwego letargu. Tutaj na pewno ten numer tak działa.
40-sekundowy kolaż dźwiękowy o tytule Welcome To Soundcheck ma nas chyba tylko poinformować, że oto skończyła się właściwa część koncertu, a teraz dostajemy do wysłuchania taki miły bonusik.
Hotel In Benidorm to całkiem fajny, akustyczny numer.
Fajnie usłyszeć I Wanna Be Your Man w wersji Paula. Beatlesi podarowali ten numer, wówczas nieznanemu jeszcze szeroko, zespołowi The Rolling Stones, dla których ta piosenka na pewno okazała się szczęśliwa, bo stała się ich pierwszym przebojem. Sami Beatlesi umieścili go jednak także na swojej płycie, a konkretnie na With The Beatles, gdzie wykonywał to Ringo Starr. Z tych trzech wersji, wykonanie Paula na próbie dźwięku jest jednak najsłabsze. Za mało energii, za mało przekonania, za mało pasji, za dużo autopilota. Rozumiem, że nie od tego jest próba dźwiękowa, by odgrywać natchnione wykonania, ale wobec tego, taka wersja nie powinna znaleźć się na płycie.
Całość kończy 7-minutowe A Fine Day. Powiem tylko tyle: za długo i niepotrzebnie.
Paul złych koncertówek nie wydaje i Paul Is Live nie jest od tej zasady odstępstwem. Każdy album koncertowy McCartneya jest bardzo ciepły, sympatyczny, przyjemny do posłuchania i cudownie staromodny. Ex-Beatles na swoich koncertach większych niespodzianek raczej publiczności nie funduje i zawsze prezentuje zestaw wielkich, ponadczasowych przebojów, okraszony kilkoma nowymi numerami. Inna sprawa, że chyba żaden artysta w historii muzyki rozrywkowej nie ma aż tylu wielu hitów, więc Paul ma z czego wybierać. Z samych przebojów Beatlesów można by spokojnie ułożyć trzygodzinny koncert, a przecież tu jeszcze swoją solową karierę trzeba uwzględnić. McCartney znajduje tu bardzo fajny balans, choć nie ma co liczyć na jakieś większe emocje związane z odsłuchem tej płyty. Wszystko odegrane jest tu "po bożemu", bez większych zmian czy rewelacji. Przyjemna koncertówka. Paul nie zaskoczył. Na poziomie, lecz nic poza tym.
Let Me Roll It to jeden z moich ulubionych utworów Paula, więc pokładałem w tym wykonaniu wielkie nadzieje. McCartney na szczęście piosenki nie położył i wykonał ją porywająco i z potężną dawką energii. Wokal ex-Beatlesa pozwalał tu jeszcze na wykonywanie (na poziomie) tego znakomitego utworu, więc warto się cieszyć tymi wykonaniami, w których Let Me Roll It wciąż jeszcze porywa.
Looking For Changes równie mało do mnie przemawiało na Off the Ground, więc nie oczekiwałem też, że i tu mnie porwie. I nie porwało, aczkolwiek wciąż uważam, że to bardzo przyjemny, rockowy kawałek. Również koncertowa wersja wypada bardzo poprawnie i sympatycznie.
Równie zachowawczo, poprawnie i sympatycznie wykonano tu Peace In the Neighbourhood. Ten kawałek od początku był dla mnie tylko wypełniaczem na Off the Ground, więc i nie ma co oczekiwać rewelacji w wersji koncertowej.
Żwawiej, dynamiczniej i, co za tym idzie, lepiej robi się w beatlesowskim All My Loving. Piosenka wykonana jest tu z pazurem i, choć i tutaj mamy rasowe odgrywanie, to słucha się tego naprawdę z przyjemnością i satysfakcją.
Fajnie tez wybrzmiewa miniaturka na gitarze akustycznej, Robbie's Bit (Thanks Chet). Nie bardzo wiem, po co ją tu umieszczono, ale no nie uwiera mnie jakoś bardzo. Ot, jest sobie, ale gdyby nie podpis, nawet bym jej nie zauważył i uznałbym za początek kolejnego numeru.
A kolejnym numerem jest bardzo dobry Good Rockin' Tonight. Piosenka ta zawsze trzyma klasę i wypada bardzo dynamicznie, mimo tak oszczędnego, akustycznego instrumentarium, w jakim została tu zaprezentowana.
I ponownie Beatlesi, tym razem w We Can Work It Out. Paul wielokrotnie już to wykonywał i zawsze brzmi to w jego wykonaniu wspaniale. I tutaj nie ma odstępstwa od tej reguły i słucha się tego utworu znakomicie.
Powrót do Off the Ground. Tym razem jednak udany, a to za sprawą przebojowego Hope of Deliverance. Nie ma zbyt wiele różnic w stosunku do studyjnego pierwowzoru, więc słuchanie go dostarczać może takich samych emocji. Jako, że ja piosenkę bardzo lubię w każdej wersji, to i tutaj byłem zadowolony.
Muszę natomiast przyznać, że wolę Michelle w wersji z tej płyty, niż Rubber Soul, a to głównie przez wokalne ozdobniki Paula w końcówkach zwrotek. Całość ma, znany nam dobrze, francuski wydźwięk i wszystko generalnie jest tu odegrane na wysokim poziomie. Nie ma co oczekiwać nie wiadomo czego poza poprawnym wykonaniem. Jeśli tylko na to się liczy - Paul dokładnie to nam dostarczy.
I znów Off the Ground. McCartney przedstawia publiczności jeden z moich ulubionych numerów ze wspomnianej płyty, czyli Biker Like An Icon. Dynamiczne gitary akustyczne, fajna zmiana tempa w refrenach i piękna linia melodyczna. Niby nic niezwykłego, a można się świetnie bawić przy odsłuchu.
Album Revolver na koncertach z The New World Tour był reprezentowany tylko przez jeden utwór. A był nim Here, There And Everyone. Piękne dźwięki akordeonu, wspaniałe, delikatne wokale Paula. Ta piosenka to jedna z najbardziej melodyjnych i najwspanialszych ballad w historii muzyki i McCartney wykonuje to tak znakomicie, jak można by tego od niego oczekiwać.
Rozmarzyć się można także przy My Love z albumu Red Rose Speedway. Paul śpiewa tu jak natchniony (to bez wątpienia jego najlepszy wokalny performance na tym albumie), gitarowa solówka wybija z butów, a całość pięknie płynie i świetnie brzmi.
Puls podbija natomiast rozbuchane i potężnie brzmiące za sprawą dęciaków Magical Mystery Tour. Paul przejmuje tu także wokale Johna Lennona, jednak piosenka nie zyskuje jakoś na tym specjalnie. Ot, kolejne wykonanie.
I znów Off the Ground. Ale nie ma co narzekać, bo C'mon People to bez wątpienia jeden z jaśniejszych punktów wspomnianego krążka. Tak rozbudowany kawałek aż prosił się o rozbudowanie, lub pokombinowanie przy nim nieco. Paul jednak postanowił olać te możliwości i odegrał to nuta w nutę, jak na krążku. Szkoda.
I teraz Lady Madonna. Ależ szybko McCartney gra tu główny riff fortepianowy. Aż dziw, że klawiatura mu się nie pali pod palcami. I dziwne, że jest w stanie jeszcze tak świetnie przy tym wszystkim śpiewać, bo robi to naprawdę znakomicie, wkłada w to całe serce, a piosenka porywa swoją rockandrollową i szczerą energią.
Paul nie odpuszcza i już po chwili atakuje nas mocnym, gitarowym, rockowym Paperback Writer. Mocno, szybko i rockowo, tak jak można by po tym klasyku oczekiwać.
Utwór-legenda. Wystarczy podać tylko tytuł, a każdy dokładnie wie, jakich emocji podczas słuchania, i jakiego wykonania się spodziewać. Penny Lane. Świetne wokale, znakomity aranż i wszystko tu po prostu jest bezbłędne. Bo i co w tej piosence może wypaść źle?
Po prostu nie może porywać świetne, wybuchowe i bombastyczne Live And Let Die. Ten motyw do filmu o Jamesie Bondzie stworzony jest wręcz do wykonywania na koncertach, gdzie towarzyszy mu jeszcze bogata, pirotechniczna oprawa składająca się z wybuchających słupów ognia i strzelających fajerwerków pod koniec piosenki. Sam wolę też wykonania na żywo, gdyż motyw przewodni, według mnie, lepiej tak brzmi niż w wersji studyjnej, która, choć na pewno czystsza i bardziej wyrazista, brzmi nieco jakby była wyprana z energii. Temu wykonaniu pewnie można by coś zarzucić, ale na pewno nie to, że nie ma energii.
Na pewno fajnym akcentem na koncercie w Kansas City było to, że Paul zaśpiewał tam ponadczasowy rockowy standard Kansas City, który śpiewał także z Beatlesami (studyjną wersję znaleźć można na Beatles For Sale). Przez te wszystkie lata głos McCartneya na tyle się jeszcze trzyma, że jest w stanie to wykonywać i dobrze, że udało mu się też tu, bo z pewnością na finiszu często przydają się takie mocne akcenty, by wybudzić słuchacza z możliwego letargu. Tutaj na pewno ten numer tak działa.
40-sekundowy kolaż dźwiękowy o tytule Welcome To Soundcheck ma nas chyba tylko poinformować, że oto skończyła się właściwa część koncertu, a teraz dostajemy do wysłuchania taki miły bonusik.
Hotel In Benidorm to całkiem fajny, akustyczny numer.
Fajnie usłyszeć I Wanna Be Your Man w wersji Paula. Beatlesi podarowali ten numer, wówczas nieznanemu jeszcze szeroko, zespołowi The Rolling Stones, dla których ta piosenka na pewno okazała się szczęśliwa, bo stała się ich pierwszym przebojem. Sami Beatlesi umieścili go jednak także na swojej płycie, a konkretnie na With The Beatles, gdzie wykonywał to Ringo Starr. Z tych trzech wersji, wykonanie Paula na próbie dźwięku jest jednak najsłabsze. Za mało energii, za mało przekonania, za mało pasji, za dużo autopilota. Rozumiem, że nie od tego jest próba dźwiękowa, by odgrywać natchnione wykonania, ale wobec tego, taka wersja nie powinna znaleźć się na płycie.
Całość kończy 7-minutowe A Fine Day. Powiem tylko tyle: za długo i niepotrzebnie.
Paul złych koncertówek nie wydaje i Paul Is Live nie jest od tej zasady odstępstwem. Każdy album koncertowy McCartneya jest bardzo ciepły, sympatyczny, przyjemny do posłuchania i cudownie staromodny. Ex-Beatles na swoich koncertach większych niespodzianek raczej publiczności nie funduje i zawsze prezentuje zestaw wielkich, ponadczasowych przebojów, okraszony kilkoma nowymi numerami. Inna sprawa, że chyba żaden artysta w historii muzyki rozrywkowej nie ma aż tylu wielu hitów, więc Paul ma z czego wybierać. Z samych przebojów Beatlesów można by spokojnie ułożyć trzygodzinny koncert, a przecież tu jeszcze swoją solową karierę trzeba uwzględnić. McCartney znajduje tu bardzo fajny balans, choć nie ma co liczyć na jakieś większe emocje związane z odsłuchem tej płyty. Wszystko odegrane jest tu "po bożemu", bez większych zmian czy rewelacji. Przyjemna koncertówka. Paul nie zaskoczył. Na poziomie, lecz nic poza tym.
Ocena: 6/10
Paul is Live: 72:55
1. Drive My Car - 2:34
2. Let Me Roll It - 4:10
3. Looking for Changes - 2:43
4. Peace in the Neighbourhood - 4:50
5. All My Loving - 2:16
6. Robbie's Bit (Thanks Chet) - 2:00
7. Good Rockin' Tonight - 2:48
8. We Can Work It Out - 2:42
9. Hope of Deliverance - 3:29
10. Michelle - 2:56
11. Biker Like an Icon - 3:40
12. Here, There and Everywhere - 2:29
13. My Love - 4:06
14. Magical Mystery Tour - 3:15
15. C'Mon People - 5:38
16. Lady Madonna - 2:33
17. Paperback Writer - 2:39
18. Penny Lane - 2:58
19. Live and Let Die - 3:51
20. Kansas City - 3:54
21. Welcome to Soundcheck - 0:41
22. Hotel in Bienidorm - 2:00
23. I Wanna Be Your Man - 2:36
24. A Fine Day - 6:18
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz