czwartek, 2 kwietnia 2020

"Live at Last" - Black Sabbath [Recenzja]


Przymiarki do wydania swojego pierwszego koncertowego albumu, Black Sabbath poczyniło już na początku lat 70., po ukazaniu się Vol. 4. Potem temat kilkukrotnie wracał jeszcze na tapetę, jednak za każdym razem coś stawało na drodze i owa płyta się nie ukazywała. Po rozwiązaniu współpracy z ich menadżerem, Patrickiem Meehanem pod koniec lat 70., ten postanowił wydusić z marki Black Sabbath tyle kasy, tylko się da. Wśród kilku ponownie wydanych longplayów, ukazał się także album koncertowy, zatytułowany Live at Last, nagrany podczas dwóch koncertów w marcu 1973 roku. Płyta ukazała się w lipcu 1980 roku, bez wiedzy i przyzwolenia członków zespołu. Meehan miał jednak prawo do tych nagrań, więc wydanie było legalne. Było to tym bardziej kłopotliwe dla Sabbathów, że w 1980 roku mieli już nowego wokalistę - Ronnie'ego Jamesa Dio, więc jeśli już mieliby wydawać jakąś koncertówkę, to raczej w nowym składzie (tak też się stało, gdy w 1982 roku ukazało się Live Evil - pierwsza oficjalnie wydana płyta koncertowa Black Sabbath), aniżeli promować okres z Ozzym, który dzięki większej komercjalizacji swojej muzyki, odnosił większe sukcesy niż macierzysty zespół w jakimkolwiek innym wcieleniu. Live at Last było więc zwalczane przez zespół i po jakimś czasie stało się niemal bootlegiem. W 2002 roku weszło jednak w skład dwupłytowego albumu Past Lives, a tym samym zostało oficjalnie zaaprobowane przez zespół. Album zebrał raczej mieszane recenzje w chwili ukazania.

Szybka i treściwa zapowiedź, głośne owacje i ruszamy z miażdżącym i dynamicznym riffem Tomorrow's Dream. Zwraca uwagę bardzo dobra forma wokalna Ozzy'ego, który śpiewa tu głosem pełnym pasji i niespożytkowanej energii. Bezbłędnie wymiata też Iommi, a sekcja rytmiczna nie ustępuje ani na chwilę. Mimo, że nie jest to moim zdaniem jeden z lepszych utworów Black Sabbath, to w roli otwieracza sprawdził się tu bardzo dobrze.
A teraz utwór zdecydowanie już bardziej znany zgromadzonej na koncercie publiczności, czyli potężnie brzmiący Sweet Leaf. Można było mieć obawy, co do wokali, gdyż w tym kawałku Ozzy zdecydowanie - w wersji studyjnej - się nie oszczędzał i wyciągał bardzo wysokie dźwięki. Tutaj generalnie odtwarza je dość dobrze i piosenka nie traci nic ze swojej mocy, szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę rozkładające na łopatki, zagrane o wiele szybciej, solo maestro Iommiego. Wybija z butów.
Słuchacze na koncercie nie mogli wówczas jeszcze znać Killing Yourself to Live, gdyż album Sabbath Bloody Sabbath miał ukazać się dopiero pod koniec 1973 roku. Zespół jednak sprawił publiczności niespodziankę i dosłownie miażdży w każdej sekundzie tej piosenki. Czuć tu po prostu zapał i "świeżą krew", która zawsze towarzyszy muzykom, gdy prezentują nowe utwory. Dają czadu.
Jeden z moich ulubionych kawałków Vol. 4 - ciężki, walcowaty i miażdżący Cornucopia. Zaczynamy powolnym riffem, dalej robi się dynamiczniej, jednak wokale Ozzy'ego  są raczej mało przekonujące. Śpiewa raczej bez energii, automatycznie, a poza tym dość często zdarzają mu się fałsze. Żywiej wypada tylko w momentach, gdy zachęca publikę do zabawy. Poza tym jest jednak dość słabo. Nie mam jednak nic do zarzucenia instrumentalistom, którzy dają do pieca aż miło.
Fakt, że zespół promował wówczas Vol. 4 wyjaśnia, że najwięcej utworów na koncercie pochodzi właśnie z tego longplaya. Nie mogło więc zabraknąć tu poświęconego kokainie Snowblind. Tutaj Ozzy zdecydowanie wraca do formy, znowu daje czadu, wyśpiewuje kolejne zwrotki z pasją, i jak oszalały wykrzykuje "cocaine" po każdej. Całość zagrana jest dość wiernie w stosunku do pierwowzoru, a więc wypada bardzo przekonująco, ciężko i zachwycająco.
Embryo i, jak na płycie, przechodzimy do ciężkiego i dynamicznego Children of the Grave, które Ozzy nazwał "najbardziej mocarnym utworem", jaki zrobił z Black Sabbath. Rzeczywiście, piosenka robi wrażenie w dosłownie każdej wersji. Nie dziwi więc fakt, że i po przesłuchaniu tej z Live at Last, zostaje z nas mokra plama.
Stronę B otwiera War Pigs. Kolejny miażdżący utwór, którego nikt nigdy nie zagra tak, jak robił to oryginalny skład Black Sabbath. Porywający wykon, a pogubienie się Ozzy'ego w tekście dodaje mu tylko autentyczności.
O wiele wolniej i ciężej wypada natomiast Wicked World. Może to dziwić, bo Sabbaci swoje utwory na koncertach grali raczej szybciej niż na wersjach studyjnych. Tu jednak, bez wątpienia, kompozycja została dość mocno spowolniona, co dodaje jej, owszem ciężaru, ale jak dla mnie, niepotrzebnie się tylko ciągnie. Jednak to, co dzieje się potem, po prostu wybija z butów. Najpierw dostajemy fragment Into the Void, do którego Osbourne śpiewa jakiś wymyślony chyba na poczekaniu tekst. Dalej swoje gitarowe 5 minut dostaje Iommi. Te "5 minut" w praktyce trwa jednak o wiele dłużej; mamy więc kolejne, mniej lub bardziej natchnione, popisy, do całości wplatające jeszcze riffy Into the Void, Sometimes I'm Happy (gdzie dołącza do niego wokalnie Osbourne) Supernaut (również z Ozzym i resztą zespołu). Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze solo perkusyjne i repryza Wicked World... Całość trwa prawie 20 minut i, nie oszukujmy się, są tu dłużyzny. Ogólnie jednak cały "medley" wypada całkiem przystępnie i angażująco, choć nie przez cały czas.
Nie mogło być innego zakończenia. Bez zaskoczeń: na finał dostajemy oczywiście Paranoid. Najpierw Ozzy droczy się z publicznością, pytając, co chcą usłyszeć, po czym mistrz Iommi zapodaje ten ikoniczny riff. Całe wykonanie jest jak najbardziej dynamiczne, porywające i poprawne.


Live at Last to bardzo udana koncertówka. To świadectwo, pokazujące w jak dobrej formie był wtedy zespół; kiedy nie zdążyły zawładnąć nimi wewnętrzne spory, a kokaina była rozrywką, a nie przeszkodą w kreatywnym tworzeniu nowych utworów. Ozzy śpiewa tak, jak tylko on potrafi, Iommi miażdży nas swoimi riffami, a sekcja rytmiczna trzyma wszystko w ryzach i nie ustępuje ani na chwilę. Można utyskiwać, że zabrakło takich utworów jak Iron Man, ale i w takiej formie koncertówka robi wielkie wrażenie. Nuży nieco zbyt przeciągnięty popis Iommiego i zdecydowanie na minus warto też ocenić mało selektywne brzmienie, sprawiające wrażenie - nomen omen - bootlegu, ale nawet z tym Live at Last to bardzo udany album, pozwalający usłyszeć Black Sabbath w swojej szczytowej koncertowej formie.

Ocena: 8/10


Live at Last: 57:08

1. Tomorrow's Dream - 3:04
2. Sweet Leaf - 5:27
3. Killing Yourself to Live - 5:29
4. Cornucopia - 3:57
5. Snowblind - 4:47
6. Embryo/Children of the Grave - 4:32
7. War Pigs - 7:38
8. Wicked World - 18:59
9. Paranoid - 3:10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...