wtorek, 7 kwietnia 2020

"Live Evil" - Black Sabbath [Recenzja]


Wiadomo, że zespół Black Sabbath nie był zachwycony wydaniem Live at Last. Ta koncertówka pokazywała grupę w starym składzie, z Ozzym na wokalu, a Iommiemu zależało szczególnie na wypromowaniu nowego wizerunku, gdzie to Dio był wokalistą. Uważał, że nowa muzyka też jest warta uwagi, jednak utrwalanie w publicznej świadomości starszego składu zdecydowanie nie pomoże im w utrzymaniu się na powierzchni, tym bardziej że Ozzy odnosił solowo o wiele większe sukcesy i przypominanie o jego obecności w Black Sabbath może tylko jeszcze bardziej zachęcić publiczność do pójścia w stronę muzyki Osbourne'a. Postanowił więc jak najszybciej wydać koncertówkę "nowego" Black Sabbath. Nie chciał odcinać się od swojej przeszłości, chciał po prostu pokazać, że w nowym składzie zespół wciąż potrafi dobrze grać i strata wokalisty wcale nie musi objawiać się spadkiem formy Sabbathów. Podczas kilku występów w 1982 roku, na trasie promującej album Mob Rules, nagrano więc koncertówkę, którą ostatecznie zatytułowano Live Evil.
Podczas miksowania Live Evil wywiązał się jednak konflikt wewnątrz zespołu. Gdy Ronnie James Dio i Vinny Appice byli zawsze gotowi do pracy, Tony i Geezer Butler byli non stop pod wpływem kokainy. Gdy więc umawiali się w studiu, Iommi i Butler w ogóle się nie pojawiali, a trzeba było się w końcu za to wziąć, Dio i Appice wzięli sprawy w swoje ręce. Gdy Iommi w końcu przybył do studia, zapytał inżyniera dźwięku, co pozostała dwójka już zrobiła. Wśród kilku szczegółów, ten wymienił również fakt, że Ronnie podwyższył nieco swoje wokale. Zamroczony kokainą Tony zrozumiał, że Dio uwypukla swój głos kosztem innych instrumentów. W wyniku kłótni, która wywiązała się między panami, wokalista odszedł z zespołu, zabierając ze sobą perkusistą i zakładając zespół Dio, z którym odniósł ogromny sukces.
Iommi ewidentnie nie miał szczęścia. Gdy dowiedział się, że w 1982 roku swój album koncertowy wyda też Ozzy (w dodatku składający się z samych kompozycji Black Sabbath), postanowił w tym samym czasie wydać Live Evil. Niestety to właśnie Speak of the Devil poradziło sobie o wiele lepiej na listach przebojów i sprzedażowych, a Live Evil przepadło. Jakby tego było mało, był to już drugi album koncertowy, który przyszło Iommiemu wydawać, gdy w składzie nie było już głównego wokalisty.
Patrząc na okładkę, można doznać wrażenia chaosu i pomyśleć: "Boże, po co oni tego tak tu napchali?". W rzeczywistości jednak, na tej okładce w formie ilustracji przedstawiono każdą piosenkę, która pojawiła się na koncercie. Od lewej: szaman (Voodoo), człowiek w kaftanie bezpieczeństwa (Paranoid), diabeł i anioł (Heaven and Hell i N.I.B.), rycerz ze świecącym mieczem (Neon Knights), błyskawica w kształcie diabła (E5150), postać w kapturze (Black Sabbath), żołnierz z głową świni (War Pigs), muskularny człowiek sprawiający wrażenie zbudowanego z żelaza (Iron Man), postać w zakrwawionym białym odzieniu (Mob Rules) i dzieci pływające na morzu w trumnie (Children of the Sea i Children of the Grave).

E5150 to całkiem niezłe rozpoczęcie, udanie wprowadzające mroczny klimat.
Całkiem fajnie wypada też Neon Knights, które świetnie koresponduje z ponurym E5150. Wykonanie nie różni się może specjalnie od wersji z płyty, więc nie będę się zanadto rozpisywał. Słychać jednak, że za ostateczny miks wzięli się Iommi i Butler, gdyż wokale Dio i bębny Appice'a są dość mocno zepchnięte. Bardzo dobrze słyszalne są natomiast gitara i bas. Trochę to nie fair i cierpi na tym ogólny wydźwięk utworu, ale chociaż panowie Tony i Geezer jak zawsze pokazują klasę, więc nie ma się czego w ich grze przyczepić.
N.I.B. pozbawiono może słynnego basowego intro, ale Butler zamiast tego ma pierwszeństwo w zagraniu riffu. Niestety, Dio zupełnie nie radzi sobie w śpiewaniu partii Ozzy'ego. Gdy Osbourne to śpiewał, to wybijał z butów. Ronnie na siłę próbuje jednak przerobić utwór na swoją modłę, dodając tu teatralności i dramaturgii. Niestety, nie wypada to mrocznie, a po prostu śmiesznie, a wspaniały głos Dio się po prostu tu marnuje. 
Children of the Sea wykonane zostaje w niemal identycznej wersji jak na albumie Heaven and Hell, więc i tu daruję sobie komentarz. Wykonany bardzo dobrze i wiernie.
Voodoo: patrz wyżej. No, może poza nieco dłuższym zakończeniem, jednak nie ma co się zachwycać: to po prostu parę wrzasków Dio więcej.
Black Sabbath. Każdy kto zna Ronnie'ego, chociaż pobieżnie, powinien sądzić, że to właśnie w tym utworze wokalista będzie miał szansę pokazać swoje wszystkie atuty. Wszak ta kompozycja to prawdziwy pełznący mrok, czyli klimat, w którym wyraźnie Dio się lubuje. Ale po kolei, bo przecież najpierw swoje 5 minut ma Tony Iommi. Funduje nam on jednak raczej średnie preludium, które w końcu przerywa genialny, ponury i ciężki riff. A potem wchodzi Dio, który... no cóż... znowu zawiódł. Stara się być tak przerażający, że wypada śmiesznie. Tym samym kładzie praktycznie cały utwór. Choćby ten śmiech w drugiej zwrotce. No, sory, ale ten "demoniczny" rechot Dio (rodem z kreskówki, serio, już Gargamel jest bardziej przerażający) nie ma nawet startu do mrocznego, chłodnego i złowieszczego chichotu Ozzy'ego (vide koncertówka Live... Gathered in Their Masses).
War Pigs to rzecz nie zaśpiewana już z aż takim szarżowaniem, aczkolwiek całość zagrana jest bez polotu i sprawia wrażenie, jakby z zespołu zeszło powietrze. To właśnie tutaj, w partiach perkusyjnych, najdobitniej czuć brak Billa Warda, a szczególnie w wieńczącej utwór, raczej nudnej i mało prywającej solówce.
Podobnie mało przekonująco wypada Iron Man. Zespół raczej "odgrywa" to, sprawiając wrażenie, jakby mieli już dosyć tej piosenki i grali ją raczej z czystego obowiązku niż z pasji. Szkoda.


Przy The Mob Rules wreszcie mamy trochę więcej energii, ale to wciąż nie jest poziom, który Black Sabbath prezentowało choćby na studyjnych albumach, o Live at Last nawet nie wspominając.
Spore oczekiwania można było mieć po wykonaniu Heaven and Hell. Wszakże to utwór, który udowodnił, że o sukcesie Black Sabbath nie musiał decydować tylko skład z Ozzym. Piosenka wykonana jest dość poprawnie, aczkolwiek można by oczekiwać, że zespół ciekawiej rozbuduje ten utwór na koncertach, bo sama kompozycja aż zdaje się zachęcać do nieco większego poeksperymentowania. Jednak takim nie można nazwać solówki Iommiego, która jest bez żadnego polotu nie wpada w ucho i sprawia wrażenia przypadkowego połączenia kilku ozdobników, mając nadzieję, że wyjdzie z tego coś godnego uwagi. No... nie, nie wyszło. Ale chociaż wokale Dio wypadają naprawdę znakomicie.
The Sign of the Southern Cross/Heaven and Hell to kolejna raczej średnio udana próba urozmaicenia tego drugiego utworu, którego repryza została dołączona tu nieco na siłę. Ale, jak najbardziej, brzmi to chociaż naprawdę dobrze, udanie i klimatycznie.
Paranoid. Nic nie było mnie w stanie przygotować na aż tak tragiczny występ Dio, który tym razem, zamiast mrocznie, stara się śpiewać... poruszająco i wzruszająco. Złowieszcze krzyki miesza więc z niemal płaczliwymi zaśpiewami. Jakby tego było mało, na sam koniec pojawia się... ponowna repryza riffu z Heaven and Hell. No ile można! Nawet tak dobry riff może się znudzić, jak się go powtarza w kółko.
Children of the Grave to kolejny spartaczony wokalnie przez Dio klasyk, który, gdyby nie wokalista, wypadałby naprawdę całkiem nieźle.
Fluff to puszczona z taśmy miniaturka z płyty Sabbath Bloody Sabbath. Nie wiem, jaki był sens jej umieszczania na płycie, skoro od pewnego momentu prawie wcale jej nie słychać.


Live Evil to raczej dość średni album, a rzekłbym nawet, że słaby. Jeśli ktoś oczekuje od koncertów odtwarzania studyjnych utworów niemal 1:1, to nie zawiedzie się na piosenkach napisanych i nagranych z Dio. Kompozycje - poza Heaven and Hell - zagrane są niemal identycznie i ciężko wskazać jakieś większe różnice. Niestety, nie jest to największy problem krążka. Kto czytał recenzję, może domyślić się głównego minusu wydawnictwa. Tak, są to utwory śpiewane w oryginale przez Ozzy'ego. Uprzedzając pytania: tak, uwielbiam Ozzy'ego, ale nie znaczy to, że nie lubię jak ktoś inny wykonuje jego utwory. Jednak Dio kompletnie nie ma pomysłu na ich zaśpiewanie, więc próbuje na siłę przerobić je na swoją dość tendencyjną i kiczowatą manierę. O ile dobrze może to wypadać w utworach, przy których powstawaniu brał udział, o tyle w coverach wypada po prostu śmiesznie i groteskowo. Te jego "budzące grozę" wokalizy i "złowieszcze charczenie" zamiast przerażenia wywołują uśmiech politowania. Co do produkcji: Live Evil z pewnością zostało lepiej zmiksowane niż bootlegowe Live at Last, jednak brzmienie jest zanadto wypolerowane, przez co brzmi nienaturalnie. No i, nie oszukujmy się, Dio nie jest też aż takim showmanem jak Osbourne, więc i musiano wyciszyć, już i tak niezbyt żywiołowe, reakcje publiczności; Ronnie odzywa się do słuchaczy raczej rzadko, przez co koncertówka traci nieco klimatu, który i tak jest już dość mierny przez sterylną produkcję. Koniec końców, Live Evil to pierwsza oficjalna koncertówka Black Sabbath, ale raczej średnio udana, szczególnie biorąc pod uwagę oczekiwania, które można było mieć po Heaven and Hell i Mob Rules.

Ocena: 5/10


Live Evil: 83:27

1. E5150 - 2:21
2. Neon Knights - 4:36
3. N.I.B. - 5:09
4. Children of the Sea - 6:05
5. Voodoo - 6:07
6. Black Sabbath - 8:39
7. War Pigs - 9:19
8. Iron Man - 7:29
9. The Mob Rules - 4:10
10. Heaven and Hell - 12:04
11. The Sign of the Southern Cross/Heaven and Hell (Continued) - 7:15
12. Paranoid - 3:46
13. Children of the Grave - 5:25
14. Fluff - 0:59

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...