Po odejściu z zespołu Ronnie'ego Jamesa Dio i Vinny'ego Appice'a, Tony Iommi ponownie nie wiedział co począć. Już zaczynało się znowu dobrze układać, a tu z zespołu odchodzi Dio, który - nie ma co się oszukiwać - głównie przesądził o tym, że ludzie zainteresowali się na nowo Black Sabbath. Tyle dobrze, że w zespole został Geezer Butler. Tony nową płytę postanowił nagrać znów z Tonym Martinem, który zawsze był gotów pomóc Iommiemu. Oprócz niego na płycie zagrali Bobby Rondinelli na perkusji i Geoff Nicholls na klawiszach.
Album ukazał się 31 stycznia 1994 roku i został całkiem niezły przyjęty. Dość wysoko wylądował na listach przebojów i oceniono go nawet nieźle. Jednak sprzedażowo, Black Sabbath mógł tylko pomarzyć o czasach z Dio, o Ozzym nawet nie wspominając.
I Witness to dość udany powrót do czasów z Martinem (o ile ktoś ceni sobie ten okres działalności Black Sabbath). Prosty, motoryczny riff, wpadające w ucho refreny i raczej niemrawe zwrotki. Nie powiem, by był to jakiś bardzo słaby utwór, ale z pewnością jest sztampowy, mało oryginalny i mało sabbathowy, ze wszystkimi zaletami i wadami tych określeń. O wiele bardziej wolałem materiał na Tyr, gdzie chociaż czuć było więcej ponurego klimatu i kiczu - tam jednak raczej zamierzonego i dobrze brzmiącego - które miały spory wpływ na jakość. I Witness to jednak granie rodem z Headless Cross albo The Eternal Idol. A że ja za tymi albumami nie przepadam, to i ten utwór nie jest jakiś wyróżniający się, albo który darzę szczególną sympatią. Aczkolwiek, zagrany jest jak najbardziej solidnie i w gruncie rzeczy to nawet całkiem fajny, hard rockowy kawałek z porządnym wykopem na dzień dobry, więc też nie ma nad czym załamywać rąk.
You better run from the holy man, the eyes that
Will are set up on you
Listen not to verse and prayer, songs that thrill
And voices tempt you
The inner flame has fear of death, never, has
Light ever seemed so dark
Pilgrims of sabbocracy, hear the hounds of
Heaven, as they bark
Cross of Thorns to już jednak utwór jakby żywcem wydarty z Dehumanizer. Oczywiście, ma to swoje dobre i słabsze strony, z tym że raczej dostrzegam więcej tych pierwszych, z racji tego, że bardzo lubię wspomniany album z Dio. Mamy tu sporo ciężaru, ponury klimat, parę udanych zwolnień i bardzo dobre wokale Martina. Podobnie zresztą jak na gros piosenek na Dehumanizer dość słabo zarysowana jest tu melodia, sprawiająca wrażenie pisanej na kolanie, w związku z czym raczej średnio wpada w ucho. Ale spokojnie nadrabia to ogólny wydźwięk całej kompozycji, który jest naprawdę rewelacyjny.
When a promise is broken, and no one trusts you
Young ones crying with there heads in their hands
When you talk about saving, the souls of the faithful
You can't help thinking you've got blood on your hands
From a cross of thorns
Powrót do mało ciekawej sztampy gwarantuje za to Psychophobia. Co ciekawe, nie powiem jednak by mi się ten utwór nie spodobał. Ma całkiem niezłe gitary, dobrą melodię i niebanalne tempo, a wszystko to razem sprawia, że to naprawdę dobry kawałek, którego słucha się bardzo dobrze.
Look into the flame, see the embers glow
Tell me that you don't see what I'm seein' and I
Will let you go
Look up at the sky, put your trust in me
Tell me that you ain't feelin' what I'm feelin' and I
Will set you free
Nowocześnie, ale i ciężko, wypada za to Virtual Death. Podobnie jak w Cross of Thorne, brakuje tu jednak jednoznacznie wyróżniającej się melodii, tak jakby muzycy całą swoją inwencję poświęcili na nadanie utworowi ciężaru. O ile jednak w Cross of Thorne miało to klasę, o tyle tu to nieco irytuje i wydaje się tylko nieudaną kopią.
Reach out and take for me, fruit of the poison tree
Give me your body and your soul
My youth is fading fast, years melt into the past
This mortal life will take it's toll
Równie nieciekawie i irytująco wypada także Immaculate Deception. To kolejny ciężki w brzmieniu utwór, będący w rzeczywistości marną kopią i nieudaną próbą nawiązania do kompozycji z Dehumanizer.
Something has touched, the spirit inside
Once there was love now there's a void
Nights of deception, ghosts in my mind
Am I bewitched, slave to desire
Dying for Love to pierwsza na płycie ballada. Powiem tak: nie wypada źle. Serio, jest w miarę zgrabna, mało banalna, a i całkiem przyjemna w odsłuchu. Jak do tego dodać jeszcze popisy Iommiego, to wychodzi z tego naprawdę przyzwoicie skomponowana piosenka. Mało oryginalna i mało zachwycająca, ale chociaż przyjemna w odsłuchu.
It's getting closer, change is bound to come
There's someone out there, holding candles to the sun
Then an answer, says that peace will come around
Stand in line, take your time and be proud
There's someone out there, holding candles to the sun
Then an answer, says that peace will come around
Stand in line, take your time and be proud
Back to Eden to też - nomen, omen - powrót do mało ciekawego i denerwującego, pseudo-ciężkiego grania. W rzeczywistości to jednak ponownie sztampowe, wyprane z oryginalności i jakiegokolwiek polotu dźwięki, które słyszeliśmy już wcześniej wiele razy (nawet na tej płycie). Wtórność do bólu.
When you're tired of giving reasons
And freedom fighting freedom
If you're searching for an answer
We can bring you back to Eden
There's no need for pain and anger
The power of peace can destroy the gun
Leave behind man's vanity yeah
And living life on the run
The Hand That Rocks the Cradle to już bardziej hard rock niż heavy metal (przynajmniej momentami), ale jest to jedyne co wyróżnia tę piosenkę z reszty. Mamy tu ponownie zwolnienia (to było ciekawe jakieś parę piosenek temu, ale kolejny utwór z rzędu to już robi się nudne), kiczowate wokale Martina, wyprane z zaangażowania granie Iommiego itd.
No grave could be deep enough, down to hell if we were able
The veil of life was pushed aside, by the hand that rocks the cradle
The oath you take is sacred, to save not steel a life
Like the passing of the sweetest soul, that looked through human eyes
Podobnie sytuacja ma się z Cardinal Sin, którego riff momentami niebezpiecznie zahacza o plagiat Kashmir Led Zeppelin. Gdzie jednak tej kompozycji do pamiętnego przeboju Zeppelinów! Dzielą je lata świetlne, bowiem Cardinal Sin to ponownie dokładnie to, co było już wiele razy wcześniej, czyli po prostu słaba piosenka z wymuszonym i bezemocjonalnym wykonaniem.
When you sin cardinal sin, you make your bed and on it you must lie
And your futures looking grim, but did you ever give a damn about the child
He's running wild
When you sin, cardinal sin, don't expect the world will treat you well
We say, oh, go to hell
Evil Eye. Nie chce mi się już pisać tego wszystkiego jeszcze raz. Powiem więc tyle: jaka płyta, taki finał.
I turn away but still I see that evil stare
Trapped inside my dreams I know you're there
Thoughts of hapiness you destroyed them all
First inside my head, then inside my soul
Cross Purposes nie zaczynało się nawet tak najgorzej. Naprawdę, 3 pierwsze piosenki trzymają się jeszcze całkiem w porządku, szczególnie jak na okres Black Sabbath z Martinem. Później jednak wracam do tych samych, niemiłosiernie ogranych już patentów, które każde z nas zna na pamięć. Sztampowy heavy metal pełen schematów, utwory są bliźniaczo do siebie podobne, a muzycy z każdą piosenką jakby tracili zapał do dalszego grania, w efekcie czego im dalej na płycie, tym nudniej. Co jakiś czas zdarzają się dobre momenty (jak choćby ballada Dying for Love), ale w gruncie rzeczy Cross Purposes to zdecydowanie drastyczny spadek po Dehumanizer, a nawet po Tyr, które mogły przecież dawać jakąś nadzieję na odbudowanie artystycznej marki Black Sabbath.
Ocena: 2/10
Cross Purposes: 47:27
1. I Witness - 4:56
2. Cross of Thorns - 4:32
3. Psychophobia - 3:16
4. Virtual Death - 5:49
5. Immaculate Deception - 4:15
6. Dying for Love - 5:53
7. Back to Eden - 3:57
8. The Hand That Rocks the Cradle - 4:31
9. Cardinal Sin - 4:20
10. Evil Eye - 5:58
Jeśli chodzi o heavy metal, masz zamiar opisywać dyskografie Judas Priest? Jak w ogóle oceniasz ich dokonania z lat 80-tych i 90-tych?
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o ten album, oceniam go na 6/10 - najbardziej lubię właśnie "Cardinal Sin"
Jeśli chodzi o Judas Priest, to tak, jak najbardziej również się za nich wezmę, aczkolwiek jeszcze nie teraz. Po tych artystach, których opisuję teraz, w najbliższych planach są Metallica i Alice Cooper, a później mam zamiar wziąć się za Mercyful Fate/King Diamond, dokończyć parę dyskografii typu Pink Floyd czy Nirvana, a także właśnie zabrać się za inne zespoły (w pierwszym rzędzie w takim razie będzie Judas Priest i Blue Oyster Cult).
UsuńO proszę, no to zupełnie się rozminęliśmy. Ja kompletnie nie trawię Black Sabbath z przełomu lat 80./90. (jedyne wyjątki to "Heaven and Hell", "Mob Rules", "Born Again", "Tyr" i "Dehumanizer"; no i jeszcze "Reunion", no ale to - wiadomo - inna liga) i uważam że zespół kompletnie wtedy się załamał artystycznie, a Tony Martin stał się dla mnie tam synonimem sztampy i kiczu (aczkolwiek wiem, że to zapewne nie on za to odpowiadał), ale no to kwestia podejścia do muzyki z tego okresu, bo w ogóle uważam że heavy metal - i nie tylko - przeżywał raczej wtedy regres, szczególnie jeśli chodzi o takie zespoły, które zaczynały swoją muzyczną karierę wcześniej. Akurat Judas Priest lubię - choć nie wszystkie ich płyty - choć nie wracam do nich zbyt często. Jak tak się zastanowić, może to też być poniekąd powód, dla którego, gdy już ich słucham, to całkiem nieźle się bawię ;)
No nie do końca się rozminęliśmy :) Też cenię bardziej ich okres z Ossbournem (nie tyczy się to jego solowej twórczości- ta jest bardzo kiczowata i sztampowa) - pierwsze 8 albumów to jest klasyka hard rocka (szczególnie pierwsze 5, później był niestety spadek, największy przy "Technical Ecstasy", już "Never Say Die" cenię wyżej niż ty, dałem 7/10, tak samo dałem "Heaven and Hell" i "Mob Rules"). Okres z Martinem to tak- ogromny spadek formy.
UsuńTeż uważam, że "Technical Ecstasy" był spadek formy, jednak ja osobiście cenię ten krążek wyżej od "Never Say Die" z jednego powodu - więcej tam charakterystycznych melodii. Na tym drugim po prostu wszystko brzmi jak dla mnie zbyt monotonnie, natomiast na "Technical..." są lepsze i gorsze momenty, ale przynajmniej wszystkie są charakterystyczne. Więc stąd może wynikać moja sympatia do tej płyty, choć nie wykluczam też, że po nasłuchaniu się tak złych opinii na temat tego krążka, po prostu miło się rozczarowałem, natomiast "Never Say Die" był zawsze oceniany jako lepszy, więc może - znów - zawiódł moje oczekiwania.
UsuńJa natomiast, jak pewnie wiesz, bądź też nie, bardzo lubię twórczość Ozzy'ego. Jasne, nie ma w niej dużo oryginalności, ale bardzo cenię sobie jego barwę głosu (czyli coś, co zapewnia mu tyle samo przeciwników, co zwolenników) i niesamowity zmysł do melodii, który po prostu uwielbiam. Żadna jego płyta może nie jest nawet blisko poziomu pierwszych kilku albumów z Black Sabbath, jednak częściej wracam raczej do Ozzy'ego niż do Black Sabbath. Aczkolwiek nie oznacza to, że nie lubię innych odsłon Sabbathów, ale fakt pozostaje faktem, że najlepszym albumem Black Sabbath od czasu "Sabbath Bloody Sabbath" czy "Sabotage" (który też uważam za całkiem udany w przeciwieństwie do powszechnie panującej opinii) jest dla mnie... "13". Co ja poradzę, po prostu Ozzy dawał zespołowi jakiegoś kopa i klimatu, który Sabbaci utracili po jego odejściu, choć - prawdę mówiąc - nie wiem z czego to wynika.
"13" to również dobry album
Usuń