wtorek, 18 sierpnia 2020

"Love It to Death" - Alice Cooper [Recenzja]


Po porażce ich dwóch pierwszych albumów, zespół uznał że chyba jednak muszą coś zmienić w swojej twórczości, lub dalej będą tworzyć muzykę głównie dla siebie. Przeprowadzili się do Detroit, gdzie z bliska mogli podziwiać koncerty takich zespołów jak The Stooges czy MC5. Nasiąkali ich energią, muzyką i stylem bycia. Podczas jednego z koncertów w Kanadzie w 1970 roku, na zespół natknął się producent Jack Richardson, który odpowiedzialny był m.in. za wielkie przeboje The Guess Who. Menadżer grupy próbował przekonać Richardsona, że Alice Cooper są warci uwagi, ten jednak nie przejawiał większego zainteresowania. Zamiast tego, wysłał do studia młodziutkiego Boba Ezrina, który miał się zająć grupą. Warto tutaj wspomnieć, że Ezrin był zachwycony muzykami, a później stał się dyżurnym producentem nie tylko ich kolejnych płyt, ale także Alice'a Coopera, jako solisty, który Ezrina określał jako "jego George'a Martina".
Ezrin nie był do końca przekonany do muzyki zespołu, ale ujęła go teatralność połączona z hard rockiem, który prezentowali na scenie, a także oddanie fanów, którzy malowali się na wzór lidera i znali słowa do wszystkich piosenek, co w tamtych czasach nie było wcale takie częste. Ezrin próbował przekonać Richardsona, że warto poświęcić na nich swój czas, ale ten wciąż nie był przekonany. Zamiast tego, pozwolił zająć się nimi Bobowi.
Ezrin, wychowany na folku i klasyce, zachęcał zespół, by zaczęli tworzyć nieco bardziej proste piosenki. Początkowo muzycy oponowali, ale ostatecznie zaufali producentowi, i wypracowali nieco bardziej hard rockowe brzmienie, z domieszką psychodelii. To też pierwsza sytuacja, kiedy muzycy pisali albumy nie zawsze jako zespół. Na poprzednich płytach każda piosenka podpisana była nazwiskiem całej piątki, natomiast na Love It to Death mamy wyraźne zaznaczenie, że materiał nie powstawał już wspólnie, ale każdy przynosił do studia coś swojego, ewentualnie pisali w parę osób. Wyjątkami są tylko I'm Eighteen Is It My Body napisane przez wszystkich. Część utworów Ezrin poskracał, czego najdobitniejszym przykładem jest utwór, który wydano na singlu.
Wytwórnia miała już nieco mniej zaufania do Alice Cooper, po tym jak ostatnie dwie płyty okazały się totalnymi niewypałami. Postanowili dać im ostatnią szansę, ale postawili warunek: chcą dobrego singla i, jeśli okaże się sukcesem, wydadzą kolejny album. Zespół zdecydował się na utwór I'm Eighteen, który początkowo trwał 8 minut i nosił tytuł I Wish I Was 18 Again. Piosenka okazała się strzałem w dziesiątkę, stając się pierwszym wielkim przebojem grupy. Niemałym echem odbił się też sam album wydany 8 marca 1971 roku. Zespół zebrał bardzo entuzjastyczne recenzje, dostał się wreszcie na listy przebojów i uchodzi dziś za pierwszy wielki album Alice Cooper, od którego zaczęła się ich "prawdziwa kariera".

Caught in a Dream to typowy dla hardrockowego boomu lat 70. Mamy tu więc kawałek naładowany energią aż do granic, dodatkowo jednakże ze świetną melodią (co wcale nie tak często się zdarza). Ja jednak polecam zwrócić uwagę nie tylko na warstwę muzyczną (choć popisy gitarzysty zasługują na jak najgłębszy ukłon), ale także na tekst, bowiem udanie zapowiada już koncept, któremu poddany jest cały album. Mamy więc zagubienie w dorosłym świecie, niepewność, ale i momentami rozczarowanie, kiedy wyobrażenia przyszło wreszcie skonfrontować z realnością. Reasumując: Caught in a Dream może wcale nie tak sporo dzieli od tych piosenek z Easy Action, jednak na uwagę zasługuje bardziej klarowna produkcja i więcej serca, wkładanego przez muzyków w wykonanie. A czasem i to już wystarczy, by nagrać naprawdę dobry numer. Bo Caught in a Dream to bez wątpienia kompozycja udana, choć nierzucająca na kolana.

I'm caught in a dream; so what
You don't know what I'm going through
I'm right in between so I'll
I'll just play along with you

Well, I'm running through the world with a gun in my back
Trying to catch a ride in that Cadillac
Thought I was living but you can't ever tell
What I thought was Heaven turned out to be Hell

Pamiętam, gdy pierwszy raz usłyszałem I'm Eighteen. Miałem wówczas siedemnaście lat, i - jak większość nastolatków - uwielbiałem zasłuchiwać się w mrocznych i depresyjnych piosenkach (dość powiedzieć, że w moim odtwarzaczu prym wiodła Nirvana), które tylko jeszcze bardziej podbijały mój ponury nastrój. Z tamtej perspektywy, I'm Eighteen było dla mnie jak cios obuchem prosto w potylicę. Gdy słuchałem Alice'a, aż na usta cisnęło mi się pytanie: "Jak ten gość wszedł mi do głowy, skoro napisał tekst, z którym tak bardzo się utożsamiam?". Oczywiście warstwa muzyczna, świetna, niepokojąca aranżacja z podkręconą do oporu harmonijką i elektrykiem, i podniosłą końcówką na organach, i tak dalej, i tak dalej. Ale wówczas bardziej działał na mnie tekst. Co ciekawe, dziś robi on na mnie wcale niemniejsze wrażenie i powala mnie szczeniacką szczerością i realną - wcale dojrzałą i zasadną - obawą przyszłości. Do tego wszystkiego mamy oczywiście bezbłędne wykonanie, znakomitą melodię, i rzeczy, o których nawet nie będę wspominać, bo z pewnością każdy ten utwór choć raz słyszał. Wobec jego zalet w ogóle nie dziwi mnie, że stał się on pierwszym wielkim przebojem zespołu, i rozpoczął podróż Alice Cooper na szczyt.

Lines from on my face and hands
Lines form from the ups and downs
I'm in the middle without any plans
I'm a boy and I'm a man

I'm eighteen, and I don't know what I want
Eighteen, I just don't know what I want
Eighteen, I gotta get away
I gotta get out of this place, I'll go runnin in outter space

Nieco mniej melancholijny jest bez wątpienia Long Way to Go. To już czysty, hard rockowy czad, który jak najbardziej może porwać. Mamy tu prostą melodię i motoryczny (do pewnego momentu) podkład, do którego rozwrzeszczany Alice wyśpiewuje typowy dla tego gatunku tekst. Mówiąc wprost: kolejny prosty, acz efektowny czad, który jak najbardziej może się podobać. Mnie przynajmniej od razu przypadł do gustu i świetnie mi się go słuchało.

Please don't waste your energy on me my friend
Cause we still got a long way to go
We'll meet again some day
But right now just go away
Cause I still got a long way to go

The silence is speaking
So why am I weeping
I guess I love it
I love it to death

Nieco bardziej złożony jest natomiast Black JuJu. Rozpoczyna się od długiego wstępu na perkusjonaliach, do których dochodzą po chwili organki. Ich narastające brzmienie jest niepokojące, jednak o wiele bardziej "przerażająco" wypada nagłe wejście nisko strojonej gitary. Dochodzi do nich jeszcze rozkrzyczany Alice, po to by po chwili muzyka nieco przycichła. Moglibyśmy wręcz uznać ją za pogodną, jednak maniera, z którą śpiewa wokalista, kompletnie odwraca nam interpretację o 180 stopni. Co chwila mamy ostrzejsze wejścia refrenów (o ile można je tak nazwać), przeplatane nieco spokojniejszymi, choć też naszpikowanymi grozą, zwrotkami i popisami instrumentalistów. Kompozycja trwa ponad 9 minut. Tak, wiem, to sporo, jednak zapewniam, że absolutnie nie ma tu kiedy się nudzić, gdyż klimat utrzymujący się nad całością wynagradza nam małe zróżnicowanie, jeśli chodzi o muzykę. Ciężko się oderwać. Każdy ma tu swoje 5 minut, i każdy wykorzystał je do oporu.

Touched by the toil and plunged into his arm
Cursed through the night through eyes of alarm
A melody black flowed out of my breath
Searching for death, but bodies need rest

Równie niekonwencjonalnie wypada Is It My Body, czyli utwór oparty w większości na prostym riffie gitary i nieskomplikowanej perkusji. Przynajmniej na początku, bowiem po chwili warstwa muzyczna się rozkręca. Do tego dochodzi jeszcze Alice z chwytliwą linią wokalną i porażająco aktualnym tekstem o młodych ludziach, którzy źle czują się ze swoim ciałem, do tego stopnia, że mają czasem wrażenie, iż nie należy ono do nich. Warto z tą świadomością podejść do tej kompozycji, i dopiero wówczas zwrócić uwagę, jak świetnie przedstawia ona tę zagubioną i rozchwianą emocjonalnie osobę. No i cóż mogę powiedzieć: po prostu kolejny, świetny numer.

What have I got
That makes you want to love me
Now is it my body
Or someone I might be
Or somethin' inside me

You better tell me
Tell me
It's really up to you
Have you got the time to find out
Who I really am

Jak można zacząć utwór o tytule Hallowed Be My Name, jak nie organami? Po chwili jednak całkowicie zmieniamy klimat za sprawą prostej, acz chwytliwej melodii i niepokojących wokali Alice'a i solówek gitarowych, które sprawnie wpisują się w nastrój. Mam już trochę dość pisania, że mamy tu "kolejny świetny numer z rewelacyjnym klimatem", więc po prostu nic nie napiszę i przejdę dalej.

Come all your sinners
Come now in your glory
And my ears will listen
To your dirty stories
You're fighting to go up
'Cause you're on your way down

Cursing their lovers
Cursing the bible
Hallowed be my name
Yelling at fathers
Screaming at mothers
Hallowed be my name

Second Coming. Ciężko cokolwiek konstruktywnego o tym napisać, poza tym, że świetnie trzyma poziom i kontynuuje posępny klimat unoszący się nad wszystkimi piosenkami.

I couldn't tell
If the bells were getting louder
The songs they ring I finally recognize
I only know
Hell is getting hotter
Devil getting smarter all the time

And it would be nice
To walk upon the water
To talk again to angels
On my side

Second Coming płynnie przechodzi w fortepianowe preludium do Ballad of Dwight Fry, czyli kolejnego bardziej znanego utworu płyty (choć zdecydowanie mniej w sensie stricte komercyjnym). Tu jednak piosenka głównie tekstem stoi. Historia opowiada o mężczyźnie, który opuścił swoją rodzinę, jednak nie powiem nic więcej, bo po prostu warto się w to wczytać. Muzycznie mamy sporo patentów typowych dla zespołu i klimatu płyty.

I was gone for fourteen days
I might been gone for more
Help up in the intensive care ward
Lyin' on the floor
I was gone for all those days
But I, was not all alone
I made friends with a lot of people
In the danger zone

See my lonely life unfold
I see it every day
See my lonely mind explode
Since I've gone away

Ballad of Dwight Fry przechodzi z kolei płynnie w Sun Arise, czyli zdecydowanie bardziej oszczędny i prostszy utwór, co jednak nie znaczy, że mniej udany. 

Sun Arise come every mornin'
Sun Arise come every mornin'
Sun Arise come every mornin'
Bringin' back the warmth to the ground


To niesamowite, jak wielka przepaść dzieli Easy Action od Love It to Death. O ile Pretties for You wydawało się po prostu żenującą podróbką psychodelicznych zespołów końcówki lat 60., a Easy Action zwrotem w bardziej piosenkowym kierunku, acz wciąż nie wyzbywając się psychodelii, to Love It to Death wydaje się być dopiero tym, co muzykom w duszy grało. Przyglądanie się kolejnym piosenkom było dla mnie wyjątkowo trudne przy pisaniu tej recenzji. Głównie dlatego, iż ciężko napisać cokolwiek, nie zdradzając jednocześnie zbyt wiele. Bo najlepiej słucha się tego bez żadnych spoilerów, wczuwając się w klimat. No właśnie, bo to klimatem głównie album ten stoi. Jak można się spodziewać, mamy tu sporo mroku, jednak Alice Cooper nie weszli jeszcze w tę groteskowo-makabreskową tematykę, więc postanowili opisać tu rozdarcie i emocjonalne rozchwianie młodego człowieka. Mamy tu sporo tekstów poświęconych problemowi dorastania i wchodzenia w dojrzałe życie, ale także problemy z akceptacją samego siebie i otaczającego świata. To na swój sposób straszne, że przez te wszystkie lata ten album nie stracił nic na swojej aktualności, i wciąż mogą odnaleźć się w nim młodzi ludzie. I to właśnie na tym polega głównie wielkość tej płyty - że nic, a nic się nie zestarzała. Teksty, jak teksty, ale muzyka i brzmienie po pół wieku od premiery wciąż brzmią świeżo, nie trącą myszką, a nawet mogą wywoływać dreszcze ekscytacji i niepewności. Love It to Death to po prostu wspaniały i nieprzewidywalny album, którym Alice Cooper de facto zapoczątkowali swoją obecność na muzycznej scenie. Oto narodziła się nowa gwiazda. 

Ocena: 8/10


Easy Action: 36:58

1. Caught in a Dream - 3:10
2. I'm Eighteen - 2:59
3. Long Way to Go - 3:04
4. Black Juju - 9:14
5. Is It My Body - 2:34
6. Hallowed Be My Name - 2:30
7. Second Coming - 3:04
8. Ballad of Dwight Fry - 6:33
9. Sun Arise - 3:50

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...