piątek, 16 października 2020

"St. Anger" - Metallica [Recenzja]


Jeśli ktoś chciałby poznać okoliczności powstawania St. Anger, to polecam obejrzeć film Some Kind of Monster. Jeśli już jest po seansie - wstęp można pominąć, bo nie napiszę tu nic nowego. Zaś jeśli ktoś woli raczej nie oglądać sfilmowanych kłótni, nieporozumień, napięć i - mówiąc wprost - konfliktów wewnątrz zespołu, a chciałby dowiedzieć się jak powstawał "ten (nie)sławny" St. Anger, to zapraszam do lektury.
Mimo, że za nagrywanie następcy ReLoad muzycy mieli wziąć się dopiero w 2001 roku, to na pewno nie można powiedzieć, że od 1997 roku próżnowali. W międzyczasie wydali dwupłytowy album z coverami (chociaż z kronikarskiej powinności uściślę tylko,  że nagrali tylko jeden dysk, a drugi był zbieraniną ich coverów z różnych dotychczasowych wydawnictw) , a także zagrali koncert z orkiestrą symfoniczną, co zaowocowało wydaniem nietypowej koncertówki S&M. Pierwszego roku nowego wieku wzięli się jednak za nagrywanie płyty. A raczej - chcieli się wziąć, gdyż rok ten zaczął się od złej wiadomości. W połowie stycznia swoje odejście z zespołu ogłosił Jason Newsted. Basista twierdził, że w zespole brak było braterskich więzi, a wszyscy mieli siebie nawzajem gdzieś i zbyt obrośli w piórka, a radość z gry gdzieś się zagubiła. Muzycy nie chcieli jednak rezygnować z nagrań. We trójkę tworzyli szkice utworów, wraz z producentem, Bobem Rockiem, który na potrzebę nagrań chwycił za bas. Jednak pół roku później na Metallikę spadł kolejny cios - James Hetfield zdecydował o pójściu na odwyk, by walczyć z uzależnieniem od alkoholu. W sumie zniknął z zespołu na prawie rok. Lars i Kirk widzieli, że w zespole naprawdę źle się dzieje. Zatrudnili więc terapeutę, który miał pomóc im się pozbierać.
Po powrocie z odwyku, James oświadczył, że potrzebuje więcej odpoczynku od Metalliki. A gdy już wrócił do studia, to i tak panowie nie wzięli się od razu za nagrywanie, rozmawiając i próbując na nowo określić stosunki między sobą, a także pogodzić rytm pracy z nowymi nawykami "odświeżonego" Hetfielda.
Za prawdziwe nagrywanie muzycy ostatecznie wzięli się dopiero w 2002 roku. Zdecydowali się też na zupełnie nową technikę nagrywania - jammowali, a potem bawili się osiągniętymi rezultatami, tworząc z tego utwory. Ani razu nie zagrali choć jednego utworu od początku do końca. We wspólnych naradach zgodnie uznali, że album ten powinien być mroczny i mieć surowe brzmienie. Dla każdego znaczyło to jednak co innego, dlatego podczas sesji pojawiało się sporo spięć i kłótni dotyczących tego, jak to wszystko ma brzmieć. Muzycy musieli pracować tylko 4 godziny dziennie, by mieć na względzie nowe nawyki Jamesa, a ponadto znowu zaczęli eksperymentować z grą na instrumentach. Dokoła nich byli tylko gorliwi potakiwacze, którzy przyklaskiwali czemukolwiek, co wyszło spod palców któregoś z muzyków, bo przecież to TA Metallica. Wszystkie te problemy nie przeszkodziły jednak St. Anger stać się bestsellerem na całym świecie. Dziś jest albumem absolutnie kultowym, aczkolwiek raczej nie ma się czym chwalić, gdyż uznawany jest powszechnie za najgorszą płytę Metalliki, a o jego "legendarnym" brzmieniu krążą takie legendy i jest tak powszechnie krytykowane, jak podczas wydawanego 15 lat wcześniej ...And Justice for All.

Zaczynamy mocno. Frantic to drugi singiel promujący album, a przy okazji jeden z najchętniej granych po latach utworów z St. Anger przez Metallikę na koncertach. Ale zaraz... czego ja właściwie słucham? Bo odniosłem wrażenie, że jakiejś garażowej demówki, która ma na celu tylko utrwalić pomysł muzykom, by gdzieś nie przepadł. A jednak nie, to pełnoprawny album Metalliki. Więc może miejmy to z głowy już na wstępie: brzmi to okropnie. Zwłaszcza perkusja. Gitary jeszcze jako tako się bronią, szczególnie w takiej piosence. Nie podoba mi się też, jak nagrano wokale; są mocno za głośne i brzmią po prostu plastikowo. Jednak Frantic należy się plus za jedną, bardzo istotną rzecz: to po prostu dobry kawałek. Ma dobry, nośny riff (w momentach, gdy wybrzmiewa, gitary mi się naprawdę podobają), bije z niego agresja, ma znakomity tekst i po prostu wpada w ucho. Niestety, perkusja i wokale (w których Hetfield czasami brzmi naprawdę zniewieściale, jakby był nastolatkiem, który chce zaśpiewać agresywnie, ale przechodzi mutację i co chwila głos mu ucieka) wypadają koszmarnie, co mocno odcisnęło swoje piętno na nagraniu. W kontekście całej płyty oceniam go jednak bardzo pozytywnie.

I've worn out always being afraid
 An endless stream of fear that I've made 
Treading water full of worry 
This frantic tick tick talk of hurry 

Do I have the strength 
To know how I'll go? 
Can I find it inside 
To deal with what I shouldn't know?

Tytułowy St. Anger był pierwszym singlem promującym album. I, uwaga, najlepsze: ta piosenka dostała nagrodę Grammy. Serio, za co? Brzmi to jak metal nastolatków z pseudo-rapami, okropnym brzmieniem i pseudo-trashowymi zagrywkami. Generalnie jednak jest to utwór naprawdę słaby, bez wyrazistej melodii, ze słabym tekstem i okropnym, niechlujnym wykonaniem. Ciężko przez to przebrnąć.

Fuck it all and no regrets 
I hit the lights on these dark sets 
I need a voice to let myself 
To let myself go free 
Fuck it all and fuckin' no regrets 
I hit the lights on these dark sets 
Medallion noose, I hang myself 
Saint Anger 'round my neck

Some Kind of Monster to kolejna kompletnie asłuchalna piosenka. Naiwność, pretensjonalność i fatalna realizacja jedyne, co mogą wywołać u słuchacza, to ból głowy. Ośmioipółminutowy koszmar.
 
These are the legs in circles run 
This is the beating you'll never know 
These are the lips that taste no freedom 
This is the feel that's no so safe 
This is the face you'll never change 
This is the God that ain't so pure 
This is the God that is not pure 
This is the voice of silence no more

Dirty Window. Kurwa, na czym gra ten Lars, na garnkach i patelniach? Ale uwierzcie mi, chciałbym, by to był największy problem tego nagrania. Jednak ta piosenka leży zarówno realizatorsko, jak i kompozycyjnie. Jedyny plus jest taki, że chociaż nie trwa tyle, co dwa poprzednie numery, choć podczas słuchania miałem wrażenie, że ciągnie się przez jakieś 10 minut.

I see my reflection in the window 
It looks different, so different than what you see 
Projecting judgment on the world 
This house is clean baby 
This house is clean 

Am I who I think I am? 
Am I who I think I am? 
Am I who I think I am? 
Look out my window and see it's gone wrong 
Court is in session and I slam my gavel down

Invisible Kid to kolejny zupełnie bezbarwny kawałek, który może co najwyżej zirytować swoją nijakością. Plus jest taki, że chociaż brzmienie tu tak nie boli przy słuchaniu.

Invisible kid 
Got a place of his own 
Where he'll never be known 
Inward he's grown 

Invisible kid 
Locked away in his brain 
From the shame and the pain 
World down the drain

W całym tym natłoku żenady i miernoty, My World jawi się wcale nienajgorzej. Oczywiście, na większości poprzednich płyt Metalliki byłby jakimś słabszym elementem, jednak tu wypada w miarę przyzwoicie. Czuć tu chociaż jakiś pomysł i chęć, by złożyć to, by było słuchalne. Oczywiście, piosenka sama w sobie się nie broni, bo to wciąż koszmarne granie, jednak w perspektywie całego St. Anger jest całkiem w porządku.

Mama, why's it rainin' in my room? 
Cheer up boy, clouds will move on soon 
Heavy fog got me lost inside 
Gonna sit right back and enjoy this ride 

It's my world 
You can't have it 
It's my world, it's my world 
It's my world

Shoot Me Again. No i znowu czuć, że muzycy szarpią się, by stworzyć coś nadającego się do słuchania, ale efekt jest raczej mierny i chaotyczny. Kolejny wkurzający kawałek.

All the shots I take 
 I spit back at you 
 All the shit you fake 
 Comes back to haunt you 

 All the shots 

 All the shots I take 
 What difference did I make? 
 All the shots I take 
 I spit back at you

Sweet Amber pojawia się chociaż jakaś melodia, która wypada w miarę chwytliwie. Co jednak z tego, skoro poza nią Metallica nie ma nam tu nic do zaoferowania, a piosenka ta to kolejny okropny numer, którego ciężko słuchać bez bólu.

Wash your back so you won't stab mine 
Get in bed with your own kind 
Live your life so you don't see mine 
Drape your back so you won't shine

The Unnamed Feeling. Koszmar, koszmar i jeszcze raz koszmar, wywołujący autentyczną niechęć i odruch wymiotny podczas słuchania. Gówno.

I'm frantic in your soothing arms 
I can not sleep in this down filled world 
I've found safety in this loneliness 
But I can not stand it anymore 
Cross my heart and hope not to die 
Swallow evil, ride the sky 
Lose myself in a crowded room 
You fool, you fool, it will be here soon

Purify. Mam nadzieję, że mi wybaczycie, ale to pominę. I tak sporo już, jak na mnie, wulgaryzmów w tej recenzji, a tu by się  bez tego nie obyło, więc po prostu przejdę dalej, skończymy tę płytę i nigdy do niej więcej nie wrócimy. Możemy tak się umówić?

Truth and dare 
Peeling back the skin 
Acid wash 
Ghost white 
Ultra clean 
Wanna be skeleton 
Clear eyes 
Diamond eyes 
Strip the past of mine 
My sweet turpentine

All Within My Hands to piosenka z potencjałem kompozycyjnym. Jednak "właściwie" objawiła nam się dopiero na późniejszych koncertówkach Metalliki (akustycznej i symfonicznej). Słuchając wersji z St. Anger trudno połapać się w tym, że to ten sam numer, bowiem wypadł tu równie koszmarnie co reszta płyty.

Hate me now 
 Kill all within my hands 
 Hate me now 
 Crush all within my hands 
 Squeeze all within my hands 
 Choke all within my hands 
 Hate me now 
 Trap all within my hands 
 Hurry up and hate me now 
 Kill all within my hands


Będzie krótko, bo i nie ma o czym mówić. St. Anger to dla mnie płyta koszmarna, okropna, ohydna, fatalnie brzmiąca, ze słabymi kompozycjami będącymi tylko nikłym cieniem dawnej chwały. Metallica próbowała być młodzieżowa, jednak panowie brzmią po prostu jak stare dziady, które rozpaczliwie próbują ratować swoją sławę i pozycję na wszelkie możliwe sposoby. Naprawdę, trudno mi wskazać tu jednoznacznie pozytywne elementy. Jest może parę piosenek (konkretnie to dwie: Frantic i My World), na które jeszcze jestem skłonny przymknąć oko, ale musiałbym się bardzo wysilić. Generalnie jednak St. Anger to jeden wielki koszmar i, naprawdę, obiegowa opinia, która o niej krąży, jest nieprzesadzona. Czasem nawet mam wrażenie, że mówi się o niej zbyt łagodnie...

Ocena: 1/10


St. Anger: 75:04

1. Frantic - 5:50
2. St. Anger - 7:21
3. Some Kind of Monster - 8:25
4. Dirty Window - 5:25
5. Invisible Kid - 8:30
6. My World - 5:46
7. Shoot Me Again - 7:10
8. Sweet Amber - 5:27
9. The Unnamed Feeling - 7:08
10. Purify - 5:14
11. All Within My Hands - 8:48

8 komentarzy:

  1. Wokalnie jest to chyba najlepszy album Metalliki, a w każdym razie na żadnym innym Hetfield nie śpiewa tak różnorodnie. Brzmienie perkusji samo w sobie jest fajne, kojarzy się z wczesnym industrialem, natomiast problemem jest, jak zawsze, fatalna gra Urlicha. Najgorzej, że poszczególne kawałki są kompletnie nieprzemyślanymi zwłokami riffów (niektórych całkiem ok), które ciągną się zbyt długo. I ogólnie jest tu ich zbyt wiele, zwłaszcza że nie różnią się między sobą zbytnio. Ale gdyby całość porządnie zmiksować, tak jak singlowe wersje paru kawałków, to byłby to całkiem znośny album. A i tak nie jest najgorszy. Wolę takie podejście - próba zaproponowania czegoś nowego - niż kopiowanie swoich własnych utworów, z dużo gorszym efektem, jak na następnym albumie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. *zlepkami riffów (piszę z telefonu).

      Usuń
    2. Nie. Moim zdaniem jest to wlot w aktualnie modny bezsolówkowy metal oparty na rąbanej perkusji i prostym riffowaniu. To tak jak dajmy na to Scorpions na Animal Magnetism uprawiający Heavy metal, który akurat stał się modny. Z doszukiwaniem się industrialu w perkusji to jest w ogóle pomyłka. To raczej efekt kombinatu kiepski perkusista+zła produkcja. A utwory trwające po 6 i więcej minut także nie przemawiają za tym albumem. Panu z komentarza proponuję skupić się na muzyce, a nie szukaniu drugiego dna - tak jak w Loveless, którego bardziej trzeźwych recenzji ze świecą szukać (niestety komentarz gdzie się do tego odniosłem nie pojawił się w odpowiednim miejscu). Wszystkie to klony odlane z jednego zachwytu.

      Usuń
    3. Zgadzam się, że Hetfield śpiewa tu różnorodnie. Gorzej jednak, że w żadnym wydaniu na tej płycie po prostu do mnie nie przemawia.
      Nikt nie każe im powielać starych patentów. Ja, od zawsze, nie oczekuję od muzykowania ani odkrywania Ameryki, ani skupiania się na tym, co już było. Oczekuję tylko jednego: muzyki na poziomie. A na "St. Anger" niestety takowej nie znalazłem.
      Podchodziłem do tego albumu chyba z 10 razy, by utwierdzić się w moim przekonaniu i za każdym razem kończyłem poirytowany i z bólem głowy.
      Nie wiem, czy perkusja jest jak w industrialu. Być może, ja tego nie słyszę. Słyszę natomiast że brzmi fatalnie. Kompozycje są posklejane byle jak, nie wiadomo właściwie o co w nich chodzi, brak tu wspólnego mianownika, który sprawiłby, że po prostu to by chwytało. A śpiew Jamesa brzmi trochę, jakby zaczynał rozśpiewkę przed koncertem i jeszcze jego głos był nie do końca rozgrzany.

      Usuń
    4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    5. Muzyki na poziomie to trzeba szukać zupełnie gdzie indziej niż na płytach Metalliki ;) A już na pewno nie na tych po 1991 roku. Nie twierdzę, że "St. Anger" jest dobrą płytą, bo jest fatalny. Ale późniejsze wcale nie są dużo lepsze. Z kopiowania siebie sprzed wielu lat, gdy już wtedy kompletnie się wyeksploatowało taką stylistykę, właściwie nigdy nie wychodzi nic wartościowego, a z poszukiwania czegoś nowego - często tak. Tutaj nie wyszło, ale był potencjał na coś lepszego. bo niektóre pomysły były niezłe. Natomiast industrial często jest mylony z tzw. industrial rockiem, który praktycznie nie ma nic wspólnego z faktycznym industrialem - powinien być raczej nazywany rockiem elektronicznym czy czymś takim. W industrialu, którego przedstawicielami są np. Throbbing Gristle i Einstürzende Neubauten, muzyka powstawała analogowo, w tym poprzez walenie w blachy i inne metalowe przedmioty. Brzmienie werbla z "St. Anger" przypomina właśnie walenie w blachę. I nawet jeśli nie był to celowy zabieg, to i tak to brzmienie jest czymś dużo ciekawszym od kolejnego metalowego albumu z typowym dla tego stylu brzmieniem werbla.

      Usuń
    6. No nie będę się z Tobą kłócić, bo nie uważam się za eksperta od "rdzennego" industrialu. Wiem jednak jedno. Bardzo często zaglądam na Twojego bloga i na pewno już również i Ty zorientowałeś się, że mamy nie tylko bardzo różne gusta, ale i poglądy na muzykę. Dla mnie "muzyka na poziomie" nie równa się bardzo ambitnym projektom, które wykraczają poza ramy gatunków lub rewolucjonizują jakąś odmianę jakiegokolwiek gatunku. Dla mnie muzyka na poziomie to po prostu rzecz dobra w słuchaniu, a jednocześnie niebanalna.

      Jestem prostym gościem, słucham muzyki mainstreamowej (czasem zahaczając tylko o te bardziej niszowe rzeczy, ale raczej okazjonalnie i tylko, gdy ktoś mi coś poleci) i nie mam zbyt wygórowanych oczekiwań. Dla mnie muzyka ma się po prostu podobać, miło słuchać, albo wywoływać jakieś pozytywne emocje podczas słuchania (albo negatywne, jeśli taki był cel Artysty). Na przykład z tego powodu nie trawię jazzu. Nie dlatego, że jest gorszy, ale po prostu nie umiem go słuchać, nie umiem się tym jarać. Może kiedyś do tego dojrzeję, póki co nie jest to jeszcze ten moment.

      A wracając do Metalliki, ja wolę posłuchać sobie odtwórczego, ale "na poziomie" (tu: w moim rozumieniu tego sformułowania) "Hardwired... to Self-Destruct", niż może ciekawszego, a na pewno bardziej eksperymentalnego "St. Anger". Z bardzo prostego powodu: bo to po prostu jest słuchalna. Jakakolwiek płyta w moich oczach nie jest lepsza tylko dlatego, że ktoś próbuje czegoś innego. Jeśli próbuje, to super, doceniam to, ale dla mnie najważniejsze jest, by to jeszcze było dobre i trzymało poziom. A "St. Anger" nie trzyma poziomu, jest koszmarny. Może i jest ciekawy, ale jak dla mnie ciekawe jest w nim najbardziej chyba tylko to, jak bardzo jest słabo skomponowany, zagrany i zmiksowany.

      Jak dla mnie, album metalowy może być typowy. Aby mi się tylko podobał. Nie jestem analitykiem, ani ekspertem w dziedzinie muzyki i zdaję sobie sprawę, że moja wiedza nie jest aż tak rozległa jak Twoja (a wiem to, bo śledzę Twojego bloga na bieżąco i czytam każdą recenzję, która się tam pojawia), tylko zwykłym gościem, dla którego jedno jest ciekawsze, a drugie nie, ale podstawą mojej oceny jest ostatecznie sama "słuchalność". Zwracam uwagę na czasy, w których ta muzyka powstawała, a także odnoszę ją do biografii Artystów, jednak jeśli rzecz jest po prostu beznadziejna i ciężka w odsłuchu, to nie wiadomo jaka innowacyjność nie usprawiedliwia jej w moich oczach. Dlatego na przykład tak lubię Ozzy'ego Osbourne'a, a Ty nie. Nie ma w tym nic złego, nie zrozum mnie źle; nie jest to ani zarzut, ani wytykanie. Wskazuję po prostu na pewną różnicę - dla Ciebie muzyka Ozzy'ego to rzecz odtwórcza, mało interesująca i pozbawiona głębi lub czegokolwiek świeżego. Dla mnie natomiast jest to po prostu rzecz fajna w słuchaniu, uwielbiam barwę głosu OO i po prostu większość kompozycji jest bardzo dobra i chwytliwa. Tyle mi wystarczy. Byle było fajne.

      Wiem, że pewnie wszedłbyś teraz w polemikę na temat krytyki muzycznej, a także samych odłamów muzyki. Możemy tak dyskutować i wymieniać się argumentami, ale, prawdę mówiąc, nie wiem, czy któryś z nas zmieni zdanie. Chyba prościej po prostu zaakceptować fakt, że obaj bierzemy pod uwagę inne kryteria podczas oceny kolejnych płyt i wchodzenia w gatunki, które dla drugiego byłyby ciężkie do przebrnięcia.

      Tak czy siak, dzięki za komentarze, za podzielenie się swoją opinią o "St. Anger", no i za prowadzenie bloga, który śledzę bardzo uważnie. A, no i za artykuły w "Lizard", które też podczytuję ;)

      Usuń
    7. To pierwsze zdanie z poprzedniego komentarza było pół żartem ;) Nie próbuję Cię do niczego przekonać, jedynie dziele się własnym zdaniem. Zgadzam się w kwestii, że muzyka nie musi być nowatorska i nie wiadomo jak ambitna, by była dobra. Zdarza się też, że takie cechy wcale nie czynią jej dobrą. Jednak zauważenie i docenienie pewnych obiektywnych kwestii pozwala przychylniej spojrzeć na album, który może się początkowo nie podobać. To pierwszy krok do tego, by jednak się do niego przekonać. Przynajmniej ja tak mam. Oczywiście, w przypadku "St. Anger" te parę plusików nie przykrywa mnóstwa wad. Ten album i tak zupełnie obiektywnie jest kiepski. Dwa późniejsze albumy (nie liczę "Lulu") są oczywiście utrzymane w bardziej słuchalnej stylistyce, ale nie oferują nic ponad to, co zespół zaproponował w znacznie lepszym wydaniu na "Ride the Lightning" i "Master of Puppets". Gdy więc najdzie mnie ochota na słuchanie czegoś w tym stylu, to włączę któryś z tych albumów, zamiast tych z XXI wieku.

      A Ozzy'ego, jak pewnie wiesz, cenię i lubię za to, co robił z Black Sabbath ;)

      Usuń

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...