niedziela, 31 marca 2019

"Victim of Love" - Elton John [Recenzja]


Dla Eltona Johna końcówka lat 70. była bardzo ciężkim okresem, szczególnie jeśli chodzi o jego karierę. Najpierw, w 1976 roku, zdecydował się na wycofanie ze sceny, pogrążony nałogami i depresją. Potem zrezygnował z tak ważnej osoby w jego twórczości jak Bernie Taupin i nagrał bardzo przeciętny longplay, A Single Man. Najgorsze jednak miało nadejść, bowiem Elton uległ modzie na plastikowe, syntezatorowe brzmienia.
Sam pomysł nie był najgorszy. W obliczu upadającej kariery, John postanowił pójść zupełnie nową ścieżką, tworząc ni mniej ni więcej, a po prostu didżejski set. Na papierze wszystko wyglądało dobrze. Z wykonaniem sprawa miała się nieco gorzej...

Zaczyna się coverem jednego z największych rockandrollowych przebojów wszech czasów, czyli hitem Chucka Berry'ego, Johnny B. Goode. Niestety - nie jest dobrze. Sam riff pozbawiony został pierwotnego dynamizmu i brzmi bardzo przerysowanie i wymuszenie. Nawet czarujący zazwyczaj charyzmą Elton wydaje się śpiewać, jakby ktoś spuścił z niego powietrze. Werwy nie odzyskuje także i w refrenie, który w oryginale wręcz porywa do tańca, a tu budzi zwyczajną litość. Nawet saksofon brzmi tu po prostu koszmarnie. Nie ma co się oszukiwać: to jest po prostu fatalny utwór.


Deep down in Loisiana close to New Orleans
Way back up in the woods among the evergreens
There stood a log cabin made of earth and wood
Where lived a country boy named Johnny B. Goode
Who never learned to read or write so well
But he could play a guitar just like ringing a bell

Warm Love In a Cold World to kolejna porcja bezsensownego disco. Bez polotu, bez wyczucia, bez poczucia jakiegokolwiek smaku (no, chyba że złego). Wokale znów bez ikry, refren może i chwytliwy, ale reszta woła o pomstę do nieba. Kolejny koszmarek.

Never knew, but thanks to you
I'm finding out just what love can do
You picked me up, I've come alive
I'm seeing life in another light
Feel so good, yeah I feel so fine
I know I'm yours and I know you're mine
Feeling good, yeah I'm feeling fine
Now you're mine

Born Bad to kawałek bliźniaczo podobny do poprzedniego; oparty na tych samych akordach, refren łatwo pomylić z Wam Love In a Cold World, no i taki sam poziom żenady. Słuchając czegoś takiego, aż boli świadomość, że śpiewa to ten sam muzyk, co jeszcze kilka płyt wcześniej (a nawet i na poprzedniej) zachwycał swoją wrażliwością i wszechstronnością.  

I mistreat you
And you know I always cheat you
But that's me
And that's the it's always been
And I'd like to say I'm sorry
But I can't
Nothing's gonna change me
Baby, that's the way I am

Delikatnym światełkiem (choć bardziej "poświatą") w tym tunelu może okazać się Thunder In the Night. Za grosz tu oryginalności, ale chociaż nieprzesadzenie można o nim powiedzieć, że niesie ze sobą jakąś porcję szczerej dynamicznej energii. Refren wpada w ucho - tym razem mówię to w pozytywnym tego słowa znaczeniu - a i zwrotki aż tak nie rażą banałem (chociaż oryginalnością też bym tego nie nazwał). Sam nie wiem tak naprawdę, czemu tak mi przypadł do gustu ten numer, jednak czuję do niego jakąś nieokreśloną sympatię i potrafi mnie porwać. Jeśli porównać to do reszty repertuaru Eltona to mamy tu bardzo słaby kawałek bez ambicji, a nastawiony na chwytliwą melodię. Jeśli jednak popatrzeć na Thunder In the Night z perspektywy reszty płyty to wypada całkiem nieźle.

Frightening lightning hit me again
It's burning much deeper this time
I got them storm clouds hanging right over my head
And it's gonna rain harder this time

Ta krotka przyjemność kończy się jednak znów na Spotlight. Cóż ja mam powiedzieć? To istny festiwal żenady. Nawet refren nie jest w najmniejszym stopniu chwytliwy, a to właśnie przecież nimi dotychczas stały te piosenki.

I know the competition's heavy
I know that these guys are cool
But I'll show this kid is more than ready
I sure got something to prove

Ze Street Boogie sprawa ma się podobnie. Nawet jak na tę płytę ta piosenka jest wyjątkowo mierna, bez wyrazu i najmniejszego koloru. Słabizna.

Street guys, walking, dancing
Sidewalk, music, hot thing
They got their boxes tuned into their favorite show
As they truck on down the road
Yes that's the radio
Let it go

Jeżeli w kontekście tej płyty można by mówić o jakimkolwiek utworze wartym zapamiętania, to najbliżej tego miana mógłby się tylko znaleźć tytułowy Victim of Love. Mamy tu całkiem fajny refren, dobrze wypadające syntezatory, a i Elton wydaje się wreszcie śpiewać z jajem i bawić się tą muzyką. Lepiej późno niż wcale. Pół godziny czekaliśmy na taki właśnie kawałek. Fajnie by było, gdyby zrobić cały krążek na takim właśnie poziomie. Szkoda, że inwencji i pasji starczyło na tylko jedną rzecz.

You said you'd never fake it
You swore we'd always make it last
And it sounded so real
And I fell into your love trap
Lying, yes, I was the perfect fool
I believed every word
And it never occurred to me
Is this a game are you just playing
Will I be losing you


Victim of Love to album ze wszech miar słaby i na żenująco niskim poziomie artystycznym. Nie powiem - jest rytmiczny, chwytliwy i mało wymagający od słuchacza. Można słuchać go sobie do joggingu, ćwiczeń lub nawet sprzątania domu. Jednak w sytuacji, kiedy chcemy wziąć ten krążek na poważnie: mamy tu prawdziwe mielizny. Dwie piosenki nie uratują całości. Jest to też album ze wszech miar nietypowy: najkrótszy w płytotece Eltona (36 minut), John nie gra tu na instrumentach klawiszowych, nie ma tu nic przez niego napisanego, a także nie wyruszył w trasę promującą, czy choćby nie zagrał ani jednego utworu tu umieszczonego. Wszystko to wskazuje na to, że Elton najzwyczajniej w świecie wstydził się tego, co tu zrobił i nie miał ochoty do tego wracać. My też, Elton, my też.

Ocena: 2/10


Victim of Love: 35:45

1. Johnny B. Goode - 8:06
2. Warm Love in a Cold War - 4:30
3. Born Bad - 5:16
4. Thunder in the Night - 4:40
5. Spotlight - 4:24
6. Street Boogie - 3:56
7. Victim of Love - 4:52

czwartek, 28 marca 2019

"Let It Be" - The Beatles [Recenzja]


Ostatnia płyta legendarnego zespołu The Beatles, która powstawała w bólach tak długo, jak jeszcze żadna w ich katalogu.
W 1969 roku zespół był już na granicy rozpadu. Paul McCartney szukał najróżniejszych rozwiązań, byleby tylko zapobiec tej tragedii. Zaproponował więc reszcie powrót do korzeni, a więc by Beatlesi wrócili do grania koncertów, a także by nagrali prosty, rockandrollowy album, bez żadnego kombinowania (jak miało to miejsce na takich dziełach jak RevolverSgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band czy Magical Mystery Tour). O ile pierwszy pomysł pozostała trójka zdecydowanie odrzuciła, o tyle drugi zaaprobowała i jeszcze w tym samym roku rozpoczęły się sesje do płyty, zatytułowanej roboczo Get Back od jednej z piosenek Paula napisanych z myślą o tym krążku. Powstała nawet okładka, która miała nawiązywać do pierwszej płyty zespołu, Please Please Me - Beatlesi weszli na to samo piętro siedziby EMI, zatrudnili tego samego fotografa i tak samo się ustawili. (Szkoda, że finalnie użyto okładki o wiele gorszej).
Prace nad płytą szły jednak jak po grudzie. Skłócony ze sobą zespół co chwila musiał przerywać nagrania ze względu na trawiące ich konflikty i kolejne sprzeczki. Powstało kilka piosenek, jednak pomysł upadł i zdecydowano się poprosić o pomoc George'a Martina. Tak właśnie powstało Abbey Road.
W kontrakcie Beatlesi zapisany mieli jeszcze jeden film i całkiem sporo niewykorzystanego materiału muzycznego. Zdecydowano się więc na produkcję, która miała udokumentować proces powstawania ostatniej płyty zespołu, a do niej miał ukazać się ów album. Trzech Beatlesów (już bez Johna, który zdążył odejść z zespołu) spotkało się więc na nowo w studiu, by dokończyć poprzedni projekt. Na nowo nagrano I Me Mine, a także dograno kilka partii do pozostałych piosenek. Całość jednak wciąż dobrze nie brzmiała, więc zdecydowano się zatrudnić do ogarnięcia powstałej bezkształtnej masy producenta innego niż Martin. Wybór padł na Phila Spectora, twórcę tzw. "ściany dźwięku". Skleił więc powstałe piosenki ze sobą, a do wielu z nich pozmieniał aranżacje, dodając w wielu miejscach orkiestrowe podkłady, a nawet chór. Gdy McCartney usłyszał nowe wersje The Long And Winding Road Let It Be wściekł się, gdyż ingerencje Spectora sięgały naprawdę daleko. Kategorycznie nie zgodził się na ich wydanie, ale został przegłosowany przez pozostałą trójkę, która zaakceptowała nową wersję płyty.

Na rozpoczęcie Beatlesi serwują nam nostalgiczne Two of Us, które jest bardzo przyjemnie płynącą, delikatną piosenką. Charakteryzuje ją świetny motyw na gitarze akustycznej, dwugłos Paula i Johna, a niespodziewany refren w wykonaniu tylko tego pierwszego jest ciekawym przełamaniem i całkowitym zaskoczeniem na tle zwrotek. Piosenka jest naprawdę zjawiskowa, jednak według mnie, zupełnie nie nadaje się do roli otwieracza płyty. Nie daje jej rozpędu, ani specjalnie nie przyciąga, choć nie można jej odmówić uroku. Moim zdaniem o wiele lepiej wypadałaby w późniejszej części. Tak czy siak, to naprawdę dobry utwór - jeden z moich ulubionych z tej płyty.

You and I have memories
Longer than the road that stretches out ahead

Za to za Dig a Pony raczej nie przepadam. Niby są tu fajne gitary, Lennon wydziera się jak trzeba, refreny kontrastują ze zwrotkami i w ogóle wszystko jest na swoim miejscu. A jednak coś mało tu polotu, czy większej niestandardowości, z której przecież Beatlesi zasłynęli. Nie jest to - rzecz jasna - tragedia, czy nawet niewypał, ale po prostu średniawka, której od TEGO zespołu akurat nie powinno się oczekiwać i nie powinny się pojawiać na ich płytach,

I told you so
All I want is you
Everything has got to be just like you want it to

Psychodeliczne Across the Universe wypada natomiast magicznie. Poetycki tekst i delikatny głos Lennona świetnie się dopełniają i tworzą czarujący, hipnotyzująco-oniryczny kawałek. Całość psuje może nadmierny patos za sprawą chóru i niepotrzebnych smyczków. Nic jednak nie jest w stanie zaszkodzić w pełni temu utworowi, który - mnie, osobiście - za każdym razem porusza swoim niewymuszonym urokiem. John do końca życia był dumny z tego tekstu i z tej piosenki. Dziś jest to jeden z najczęściej coverowanych kawałków, a także jeden z najlepszych utworów w całej karierze Beatlesów. Przepiękna rzecz.

Words are flowing out like endless rain into a paper cup
They slither while they pass, they slip away across the universe
Pools of sorrow waves of joy are drifting through my opened mind
Possessing and caressing me
Jai guru deva om
Nothing's gonna change my world

I Me Mine to właśnie ta piosenka, która nagrana została od nowa w zespole, w skład którego nie wchodził już Lennon. Jest to kawałek Harrisona, który też zresztą śpiewa ten numer. Cudowne zwrotki w stylu walca idą w parze z ostrymi, rockowymi refrenami. Oprócz tego nie ma tu może większych ambicji, acz świetnie wypadają mocne, hardrockowe riffy gitar. Warto jednak posłuchać tego nagrania, nie tylko ze względu na wartość artystyczną, ale i historyczną; I Me Mine to ostatnia piosenka nagrana przez największy zespół świata.

No-one's frightened of playing it
Everyone's saying it
Flowing more freely than wine
All through the day
I, me, mine

Dig It to jednak głupawa przyśpiewka bez większego sensu, nagrana pewnie jako rozgrzewka przed sesją "właściwą", z niezrozumiałych dla mnie pobudek umieszczona na albumie. Moim zdaniem było to posunięcie zupełnie bez sensu.


A like a rolling stone
Like a F.B.I.
Like a C.I.A.
B.B.King
And Dorris Day
Matt Busby
Dig it

Przychodzi jednak czas na utwór wybitny. Jeden z największych i najwspanialszych przebojów Beatlesów, czyli tytułowy Let It Be. Warto przybliżyć tu historię powstania tej piosenki. Gdy Paul miał 14 lat, jego matka zmarła na raka. W 1969 roku przyśniła mu się jednak i w odpowiedzi na jego zmartwienia miała mu powiedzieć tytułową frazę. McCartney, od razu po przebudzeniu, siadł do pianina i napisał tę piosenkę. Jest to rzecz - bez wątpienia - wybitna. Piękny, poetycki tekst. Zapadający w pamięć delikatny, prosty refren. Nieskomplikowana partia pianina, bezbłędna część środkowa z solo na organach i jedną z najlepszych solówek Harrisona. Krótko mówiąc: jest to rzecz, której trzeba posłuchać, by zrozumieć jej magię. Jedno z największych (o ile nie największe) dzieł McCartneya. Epicentrum albumu.

And when the broken-hearted people
Living in the world agree
There will be an answer
Let it be
For though they may be parted there is
Still a chance that they will see
There will be an answer
Let it be

Szkoda, że po zaraz po tak wybitnej piosence musi nastąpić pijacka przyśpiewka Maggie Mae. Na pewno wypada lepiej niż Dig It (fakt, że ciężko wypaść gorzej), jednak jest to ponownie coś zupełnie od czapy, szczególnie po tak genialnym sztosie jak Let It Be.


Oh, dirty Maggie Mae
They have taken her away
And she'll never walk down Lime Street anymore

I've Got a Feeling to utwór powstały z dwóch szkiców: I've Got a Feeling Paula i Everybody Had a Hard Year Johna. Część McCartneya wypada o wiele lepiej, chociaż partia Lennona wnosi trochę ciekawego klimatu i świetnie zazębia się ze zwrotkami. Piosenka nie ma jako takiego refrenu. Na pomysł połączenia tych dwóch piosenek wpadł George Martin (pomysł niczym z Abbey Road Medley) i świetnie się stało, gdyż I've Got a Feeling to naprawdę dobry kawałek. Aczkolwiek dziś już nieco zapomniany. Warto sobie odświeżyć.

All these years I've been wandering around
Wondering how come nobody told me
All that I've been looking for was somebody who looked like you

Realizując wizję "powrotu do korzeni", Beatlesi postanowili także wrócić do jednej ze swoich najstarszych piosenek, czyli One After 909. Napisana została już w 1957 roku i cierpliwie czekała 13 lat na wydanie. Jest to - typowy dla wczesnej twórczości zespołu - energetyczny rock and roll z chwytliwymi liniami wokalnymi i ostrymi gitarami. Brzmi to naprawdę świetnie i wciąż ma w sobie niesamowite pokłady energii. Rewelacyjna rzecz.

My baby says she's travelling on the one after 909
I said move over honey, I'm travelling on that line
I said move over once, move over twice
Come on baby, don't be cold as ice
'Said you're travelling on the one after 909

The Long And Winding Road to jedna z najpiękniejszych ballad, jakie popełnił Paul. Napisana została jako kameralna, delikatna ballada, jednak w procesie postprodukcji Phil Spector przekształcił ją w nadętą, pełną patosu pieśń. McCartney nigdy nie pogodził się ze zmianami, które wprowadził producent i 33 lata później doprowadził do wydania wersji bliższej jego pierwotnej wizji na Let It Be... Naked (i taka wersja również do mnie bardziej przemawia). Orkiestrę bym jeszcze zniósł, ale ten chór to jakiś koszmar, naprawdę. Zupełnie niepotrzebnie, gdyż piosenka jest przepiękna sama w sobie i taki natłok patosu tylko tłumi głębię tego tekstu i przesłania zjawiskową melodię. Gdy jednak uda nam się przymknąć oko na otoczkę, ukazuje nam się jeden z najgenialniejszych sztosów McCartneya, który po dziś dzień cieszy się zainteresowaniem i uwielbieniem. Słusznie.

Many times I've been alone
And many times I've cried
Anyway you've always knows
The many ways I've tried
But still they lead me back
To the long and winding road
You left me waiting here
A long, long time ago
Don't leave me standing here
Lead me to your door

For You Blue to kolejny numer Harrisona. Tym razem mamy tu do czynienia z o wiele weselszym i luźniejszym utworem niż I Me Mine. Ambicji tu za grosz, ale jest to bardzo przyjemne granie z delikatnym głosem George'a i lekką solówką gitarową. Dla mnie jest to nic innego niż wypełniacz. Przyjemna, lecz jednak zapchajdziura. 

Beacause you're sweet and lovely girl, I love you
Beacause you're sweet and lovely girl, it's true
I love you more than ever girl, I do

Na sam koniec Beatlesi zostawili nam prawdziwą petardę, czyli bombę energetyczną w postaci Get Back. Zjawiskowa linia basu, znakomita gitara i dynamiczne wokale. Podobno śpiewając tekst Get back to where you once belonged Paul patrzył w oczy Yoko Ono, która wszędzie łaziła za Johnem, denerwując pozostałych członków zespołu. Ta piosenka to istny dynamit, jeden z moich ulubionych kawałków zespołu, który niezmiennie niesie ze sobą wręcz rozrywającą ilość energii i dynamizmu. Od rozpędzonych zwrotek, przez proste refreny, aż po znakomite, rockandrollowe solówki gitarowe, wszystko jest tu na miejscu i wypada znakomicie.

Sweet Loretta Martin thought she was a woman
But she was another man
All the girls around her say she's got it coming
But she gets it while she can
Get back
To where you once belonged


Let It Be to album gdzie - mimo wszystko - czuć rozpad zespołu. Słychać, że w głównej mierze jest to dzieło Paula, który zaprezentował tu najlepsze piosenki w trakcie swojej kariery. Jeszcze na żadnej płycie nie czuć było tak bardzo dominacji jednego Beatlesa (poza Lennonem na A Hard Day's Night). Narzucając jednak pozostałym taką konwencję, sprawił że grupa jeszcze wykrzesała z siebie resztki sił i stworzyła kolejną wspaniałą płytę. Nie jest idealna, nie ma tu samych genialnych sztosów, jednak całość prezentuje się naprawdę dobrze, a strzępy rozmów między utworami dodają całości bardziej kameralnej atmosfery, dzięki której mamy wrażenie, jakbyśmy siedzieli w studiu razem z Beatlesami. Jak się okazuje, najbliżej Beatlesów możemy być wtedy, gdy oni byli od siebie najdalej.

Ocena: 7/10



Let It Be: 35:10

1. Two of Us - 3:36
2. Dig a Pony - 3:54
3. Across the Universe - 3:48
4. I Me Mine - 2:26
5. Dig It - 0:50
6. Let It Be - 4:03
7. Maggie Mae - 0:40
8. I've Got a Feeling - 3:37
9. One After 909 - 2:54
10. The Long and Winding Road - 3:38
11. For You Blue - 2:32
12. Get Back - 3:09

poniedziałek, 25 marca 2019

"Bleach" - Nirvana [Recenzja]


Grunge w latach 90. nie był niczym innym niż powrotem do gitarowego grania z lat 70. Niemniej ta subkultura zawładnęła nie tylko Stanami Zjednoczonymi, ale i całym światem. Wielką czwórkę heavy metalu stanowią Led Zeppelin, Black Sabbath, Depp Purple i Iron Maiden (mimo że umieszczenie tu tego ostatniego wywołuje wciąż niemałe kontrowersje). Wielką czwórkę trash metalu - Metallica, Megadeth, Slayer i Anthrax. Natomiast Wielka czwórka grunge'u to Alice In Chains, Soundgarden, Pearl Jam i Nirvana. Ten ostatni dzisiaj jest najlepiej pamiętany i znany. Zasługa w tym głównie największej przystępności ich muzyki, ale też - nie ma co się oszukiwać - samobójczej śmierci Kurta Cobaina, która wyniosła zespół na piedestał muzyki rockowej (w końcu co tak napędza popularność grupy, jak śmierć lidera).
Pierwszy zespół Kurt Cobain założył w 1985 roku. Nazywał się Fecal Matter, jednak szybko został rozwiązany. Cobain już od dzieciństwa interesował się muzyką; słuchał zespołów takich jak The Beatles czy The Monkees, a pod koniec lat 70. zafascynował się Black Sabbath, Kiss, Sex Pistols czy The Clash. Już samo to wymieszanie tak skrajnych gatunków mogło zwiastować niecodzienną hybrydę, którą przedstawiał w swojej twórczości. Wraz z powstaniem grupy Fecal Matter, w 1985 roku, Kurt poznał także basistę Kirsta Novoselica, a połączyła ich wspólna muzyczna miłość, czyli zespól The Melvins. Uczyli się akordów do piosenek tej grupy, by ostatecznie - wraz z perkusistą Aaronem Burckhardem - stworzyć w 1987 roku zespół, który finalnie nazwali "Nirvana" (chociaż nazwa ta pojawiła się dopiero rok później).
Pierwsze utwory Nirvana nagrała z perkusistą, Dalem Croverem, jednak w międzyczasie został zastąpiony przez Chada Channinga (zdecydowano się mimo wszystko na pozostawienie na płycie piosenek zarejestrowanych z Croverem). Album nagrywany był w Seattle (uznawanym dziś za miejsce narodzin grunge'u), a wydała go mała, niezależna wytwórnia Sub Pop Records. Jack Endino - producent - ocenia czas nagrania całości na około 30 godzin. Mimo zakończenia produkcji, premiera była kilkakrotnie przesuwana (głównie z powodów braku środków na wydanie). Początkowo płyta miała nosić tytuł Too Many Humans, jednak Cobain zdecydował o zmianie nazwy po tym, jak zobaczył billboard, który zawierał prośbę do narkomanów o czyszczenie strzykawek, celem zabezpieczenia przed AIDS. Kurt nie przywiązywał większej wagi do tekstów; większość z nich była oparta na jego prywatnych doświadczeniach i obserwacjach, a powstawały głównie dzień przed nagraniem, a czasem nawet w drodze do studia.



Rozpoczyna się wyrazistą linią basu, która przechodzi następnie w ultra-ciężki, choć niepozbawiony melodyjności Blew. Ironiczny tekst głównie przez tak duże nagromadzenie sarkazmu brzmi naprawdę mocno, a wokal Cobaina tylko go podkreśla - początkowo mruczy zwrotkę, w refrenie śpiewa odważniej, a w kolejnej zwrotce zaczyna wręcz rozpaczliwie krzyczeć. Solówka gitarowa składa się głównie ze sprzężeń gitary, choć nie brakuje tu i ciekawych akordów. Koniec końców, piosenka wypada naprawdę ciekawie i nad wyraz ostro, stanowiąc świetną wizytówkę nie tylko płyty, ale i zespołu. Nirvana lubiła wracać do niej na koncertach nawet parę lat po wydaniu płyty i nie powinno to dziwić. Świetny kawałek.

If you wouldn't mind I would like to blew
If you wouldn't mind I would like to lose
If you wouldn't care I would like to leave
If you wouldn't mind I would like to breathe

Floyd The Barber kontynuuje pasmo ciężkiego grania zapoczątkowane w Blew. Tekstowo jest to 'recenzja' pewnego programu lecącego wówczas w amerykańskiej telewizji. Muzycznie jest zdecydowanie mniej ciekawie niż w poprzedniku, gdyż mamy właściwie przez ponad 2 minuty ten sam motyw, który się zapętla. Jest to dalej niezwykle dobra rzecz, jednak szału nie ma.

Barney ties me to the chair
I can't see, I'm really scared
Floyd breathes hard, I hear a zip
Pee-Pee pressed against my lips

Największy przebój tej płyty to zdecydowanie beatlesowski About A Girl. Mamy tu jedną z najbardziej melodyjnych linii wokalnych w całym repertuarze Nirvany. Tekst opowiada głównie o samotności, a zaadresowany był do ówczesnej dziewczyny Cobaina, która groziła, że wyrzuci go z mieszkania, jeśli nie znajdzie sobie "normalnej" pracy. Piosenka prezentuje się naprawdę wspaniale, mimo upływu lat i do dziś jest jednym z żelaznych klasyków grupy. Naprawdę warto przesłuchać, gdyż jest to jeden z tych kawałków, które mogą przypaść do gustu nawet, jeśli niezbyt przepada się za Nirvaną. 

I need an easy friend
I do with an ear to lend
I do think you fit this shoe
I do, won't you have a clue?

I'll take adventage while
You hang me out to dry
But I can't see you every night
Free

School otwiera jeden z najostrzejszych i najlepszych riffów Kurta. Cała piosenka - mimo tytułu - to krytyka sceny muzycznej w Seattle, a głównie wytwórni płytowej Sub Pop. Cały tekst można by zapisać właściwie w czterech linijkach, jednak pozwala to na zwrócenie uwagi na warstwę muzyczną, która jest tu naprawdę fenomenalna. Całość przywodzi na myśl najlepsze dokonania punk rocka, a Cobain wspina się tu na swoje wokalne wyżyny, rasowo się wydzierając. Zwraca tu uwagę głównie bezbłędny bas i znakomicie wyważona perkusja. Świetna rzecz i obowiązkowy punkt każdego koncertu Nirvany.

Won't you believe it
It's just my luck
No recess
You're in high school again

Love Buzz wytypowany został jako pierwszy singiel grupy. Nie powinno to dziwić, gdyż nie ma na tym albumie piosenki, która by była bardziej "radio friendly". Przede wszystkim zwraca uwagę genialny bas Novoselica i bardzo melodyjne zwrotki. Utwór ten to cover holenderskiej grupy Shocking Blue. Wersja Nirvany jest o wiele bardziej wartościowa muzycznie i przebiła zdecydowanie popularnością oryginał (głównie jednak dlatego, że jest to TA Nirvana). Wydaje mi się jednak, że niepotrzebnie pod koniec został dodany jazgot gitar i bezmyślne dziamdzianie Kurta. Bez tego byłoby o wiele lepiej, jednak wskazuje to już na zamiłowanie zespołu na wychodzenie ze sztywnych schematów i zabawa z konwencją (coś takiego do radia?!). Punkt za odwagę, minus za zepsucie świetnej piosenki. Wychodzi na zero.

Would you believe me when I tell you
You are the queen of my heart?
Please don't deceive me when I hurt you
Just ain't the way it seems

Paper Cuts to już zdecydowanie rzecz bardzo sabbathowa. Mamy tu ultra ciężki riff i przepełniony bólem głos Cobaina. Hipnotyczna gitara z basem i oszczędne bębny. Tak właśnie mogliby grać Sabbaci z Ozzym w latach 90. Niezbyt wesoły tekst opowiada o rodzicach więżących własne dziecko w piwnicy, dając mu do jedzenia skrawki papieru. Do innej muzyki ten tekst byłby jednak poważnym zgrzytem, ale w tej sytuacji pasuje idealnie. I idealna jest też ta piosenka. 

Black windows of paint
I scratched with my nails
I see others just like me
Why do they not try to escape?

Najbardziej szalonym i przepełnionym furią numerem na płycie jest zdecydowanie Negative Creep. Zaczyna się mocnym, gęstym riffem, by następnie przejść w wydzieranie się Kurta, które sprawia, że aż skóra cierpnie. Utwór jest może jednostajny, jednak nie da się tu nudzić. Kolejny mocny cios.

This is out of our reach
Grown
This is getting to be
Drone
I'm a negative creep
And I'm stoned

Scoff wręcz od samego początku miażdży swoją energią i agresją. Na tym etapie ciężko jednak nie czuć już przytłoczenia tą dawką agresji i ciężkości. Wszystko tu niby gra i jest naprawdę dobrze, jednak w konfrontacji z pozostałą częścią płyty jest to aż nieznośnie mocne. Acz, by oddać cesarzowi co cesarskie, muszę przyznać, że naprawdę poziom wykonawczy jest tu na wysokim poziomie, a kawałek zawiera jeden z fajniejszych wokali Kurta.

In my eyes, I'm not lazy
In my face, it's not over
In your room, I'm not older
In your eyes, I'm not worth it
Gimme back my alcohol

Swap Meet to już jednak rzecz zdecydowanie słabsza i najzwyczajniejsze w świecie przynudzanie. Ciekawiej robi się dopiero przy refrenie, jednak trwa on zbyt krótko, by móc uznać ten kawałek za rzecz wartą uwagi. Czuć tu już lekki spadek kompozytorskiej formy - Nirvana wyprztykała się już z dobrych kompozycji.

They lead a lifetime that is comfortable
They travel far to keep their stomachs full
They make their living off of arts and crafts
The kind with seashells, driftwood and burlap

Narastająca perkusja otwiera Mr. Moustache, który niestety jest niczym więcej, jak kolejnym wypełniaczem. Nawet Kurtowi jakby nie chciało się już śpiewać. Nie wspomnę już może o niechlujnej grze całej trójki, bo warto na spuścić na to zasłonę milczenia (cały album jest tak zagrany, tylko że w poprzednich kawałkach dodawało to PORZĄDNIE napisanym kawałkom brudu i charakteru, a tu wypada to naprawdę żenująco). Szkoda, że znalazło się tu miejsce dla takiego knota. Naprawdę słabo; bez melodii, bez polotu, bez sensu.

Fill me in on your new vision
Wake me up with indesicion
Help me trust your might and wisdom
Yes I eat cow - I am not proud

Sifting to podobna miernota. W porównaniu ze świetną stroną pierwszą albumu i nieźle się zapowiadającą drugą takie kompozycja jak ta to po prostu mielizna. Nie ma tu absolutnie nic, na co warto by tu zwrócić uwagę. Żenujące. Zamiast niego, i poprzedzających go dwóch numerów, można było umieścić tu Big Cheese i Downer dodane tu dopiero w reedycji na CD. Szkoda, że zamiast tej nieporównywalnie lepszej dwójki znalazło się tu miejsce na takie 3 niewypały. 

Afraid - to grade
Wouldn't it be fun?
Cross, self loss
Wouldn't it be fun?
Wet your bed
Wouldn't it be fun?
Some fear none
Wouldn't it be fun?


Bleach to album bardzo nierówny. Zagrany bardzo niechlujnie (choć można na to przymknąć oko z racji przyjętej tu konwencji), choć przepełniony niezłymi melodiami (momentami nawet rewelacyjnymi). Strona pierwsza po prostu zachwyca. Nie ma tam ani jednego zbędnego dźwięku i wszystko dobrze ze sobą współgra (oprócz przynudzania w Floyd the Barber i niepotrzebnego zakończenia w Love Buzz). Druga zapowiada się równie intrygująco, jednak idzie potem w bardzo złym kierunku, który ostatecznie kończy się prawdziwą zapaścią repertuarową. Tak jakby Nirvana musiała napisać kilka kawałków w bardzo krótkim czasie i nie mieli kiedy się nad nimi pochylić i wycisnąć coś godnego uwagi. Szkoda, bo może gdyby tak się stało, longplay byłby dzisiaj mniej zapomniany. Nirvana zamiast pójść w różnorodność, nagrała wszystko na jedno kopyto i to głównie przez to ta płyta tak ucierpiała. 

Ocena: 6/10

sobota, 23 marca 2019

"A Single Man" - Elton John [Recenzja]


Elton John wydając Blue Moves w 1976 był już zmęczony swoją karierą. Lata nieustannego koncertowania, nagrywania i komponowania wykończyły go i postanowił, że ów album będzie jego ostatnim, a on sam odchodzi z muzyki. Emerytura ta nie trwała jednak długo, gdyż nową płytę wydał 2 lata później (nigdy wcześniej nie kazał fanom tak długo czekać na nowe piosenki, więc część uwierzyła w jego odejście). Elton postanowił jednak pozmieniać parę rzeczy; najważniejszą okazało się zrezygnowanie ze współpracy ze swoim tekściarzem, Bernie'm Taupinem, którego zastąpił nieznanym nikomu Garym Osbournem (co poskutkowało nieco tendencyjnymi, naiwnymi tekstami). Zrezygnował ze współpracy ze swoim producentem, Gusem Dudgeonem, a z aranżerem, Paulem Buckmasterem (który pomógł Johnowi tylko z jednym utworem na tej płycie) spotkał się ponownie dopiero przy okazji albumu Made In England w 1995 roku.
Ruszając w trasę koncertową (tylko ze swoim perkusistą, Ray'em Cooperem) postanowił odwiedzić miejsca, w których nigdy nie był, jak Izrael czy Szwajcaria. Padł też wtedy pomysł, by udać się do ZSRR. Ciekawostką jest fakt, że A Single Man jest pierwszym albumem w historii wydanym oficjalnie w Rosji, gdyż wcześniejsze płyty artysty były przemycane tam na różne sposoby. Krążek ukazał się jednak pod zmienionym tytułem (Poyot Elton John, czyli "Elton John śpiewa"), a także ze zmienioną tracklistą (zabrakło piosenek Big Dipper oraz Part-Time Love ze względu na ich tematykę)

Płytę otwiera jeden z jej najmocniejszych punktów, czyli przepiękny Shine On Through. Powstał on już w 1977 roku, podczas sesji zatytułowanej (i wydanej) później jako The Thom Bell Sessions. Od razu słychać, że Elton śpiewa tu w zdecydowanie niższych rejestrach niż na poprzednich albumach. Mimo bogatej faktury, na pierwszy plan wysunięto - słusznie zresztą - fortepian i głos Johna, co pozwala skutecznie skupić się na samej piosence, a nie czuć się przygniecionym zbytnim patosem. Elton wkłada w śpiew jakby więcej serca i zaangażowania, dzięki którym utwór ten wypada nad wyraz poruszająco lecz nie ckliwie. Przepięknie.


Oh my friend
So at last we reach the end
The lights go down on cue
I have wasted my time
But it tasted oh so fine
That my love still  shines, shines on through
And my love still shines, shines on you

W równie relaksacyjnym nastroju utrzymany jest Return To Paradise. Nie dorównuje jednak poprzednikowi. Melodia jest tu nieco bardziej mdła, lecz całość się nie rozłazi się i pięknie płynie z głośników. Charakteru dodaje piosence świetne solo trąbki (choć nie wysunięte zanadto do przodu). Refreny zapadają w pamięć, jednak nie ma w tej piosence niczego, czego Elton już wcześniej by nie zagrał, przez co utwór wydaje się wtórny. Przyjemnie, jednak za mało, by się wyróżnić.

Goodbye doesn't mean this has to be the end
Fading dreams grow cold as ice
And I got a feeling we will meet again
When we return to paradise

I Don't Care to pierwszy zdecydowanie żywszy kawałek na płycie. Zaczyna się mocnym, fortepianowym riffem, by następnie przejść do ostrych wokali Eltona. Tutaj refren jest o wiele bardziej oryginalny i do przodu, chociaż nie podoba mi się efekt nałożony na wokal Johna - według mnie zupełnie niepotrzebnie; irytuje to zwłaszcza w ostatnich frazach zwrotek i refrenów, przez co brzmi to sztucznie. Sam utwór jest naprawdę dobry, ale produkcja lekko ciągnie go w dół.

I got feet sticking out of my shoes
I got heat more than I can use
 I got love, I got all I need
I got soles that are wearing thin
I got holes where the rain gets in
I got you and that's enough for me

Big Dipper to znakomity utwór, w którym Elton sprawia wrażenie, jakby śpiewał to niedbale, od niechcenia, jednak dodaje to całości charakteru, dzięki czemu piosenka wypada naprawdę przekonująco. Mamy tu odrobinę gospel, a także co parę chwil przypominające o sobie dęciaki. Refren jest naprawdę pomysłowy, a muzyka świetna. Kolejny atut płyty.

Now I saw you talking to a cute little slip of a sailor
And it looked at firts like the whole thing would end as a failure
He had a thing about a quarter to four
And he just couldn't handle any more
He's got his own big dipper so he won't be needing your big dipper
He's got his own big dipper and he won't be needing yours

It Ain't Gonna Be Easy to najdłuższy kawałek płyty, a także jeden z dłuższych w całej karierze Eltona (przebija go chyba tylko Funeral For a Friend/Love Lies Bleeding), gdyż trwa przeszło 8 minut. Zaczyna go interesująca partia gitary elektrycznej, a po kilku chwilach pojawia się także John, śpiewający bardzo spokojnie do wtóry z gitarą i perkusją. Z każdą minutą wokal Eltona staje się coraz głośniejszy, a Tim Renwick (gitarzysta) wyczynia coraz to nowe popisy, które zapierają dech  w piersiach. Szkoda jednak, że piosenka nie rozwija się zanadto i opiera się cała właściwie na jednym patencie, który staje się okazją do kilku niezłych wokaliz Eltona i popisów gitarowych Renwicka. Szkoda, że nie wykorzystano potencjału z początku, który mógł zapowiadać świetny, progresywny numer, a tak jest "tylko" dobrze.

It ain't gonna be easy I can tell
Just how empty I'm feeling  you know damn well
I'm telling you it ain't gonna be easy from the start
Look out honey you're playing with my heart

W zupełnie innym klimacie utrzymany jest dyskotekowy Part Time Love. Utwór ten można by określić mianem "radio friendly", bo ma dokładnie wszystkie cechy potencjalnego radiowego hitu; wpadające w ucho wesołe refreny, radosną melodię i prostą budowę. Mimo oczywistości i przewidywalności, wszystko tu wypada naprawdę znakomicie i buduje udany numer. Z dystansem i bez zbytniego nadęcia - powrót do szalonego, radosnego Eltona, którego tak brakowało na Blue Moves. Świetna rzecz, dobra na poprawę humoru.

Part time love is bringing me down
'Cause I just can't get started with my love
Did I hear you saying that I'm too hard hearted
Wipe those stars from your eyes
And you'll get quite a surprise
Beacause you'll see everybody's got a part time love

Georgia to kolejna ballada z zabarwieniem gospel. Brzmi to jednak oryginalnie i pomysłowo. Można się rozmarzyć przy przepięknych refrenach i delikatnych zwrotkach. Mamy tu może trochę patosu i niepotrzebnego nadęcia, jednak nie przeszkadza to zupełnie w odbiorze całości, która jest naprawdę niezwykła i zasługuje na uwagę, szczególnie że tylko tutaj na płycie możemy usłyszeć partię na mandolinie. Podoba mi się bardzo moment, kiedy wydaje nam się, że to już zakończenie, a po chwili Elton pięknie domyka całość ostatnim refrenem. Cudo.

Talking about Georgia take me to your Southlands
I sometimes feel my life is rolling on
Georgia lead me through your heartlands
I need to see them one more time before I'm gone

Shooting Star to najkrótsza (nie licząc krótkiego interludium Reverie) piosenka na płycie, gdyż czas jej trwania nie przekracza trzech minut. Jest to bardzo oszczędna i delikatna ballada, gdzie możemy usłyszeć piękną partię saksofonu tenorowego. Dzieje się tu może niedużo, ale wystarcza, by stworzyć piękny i unikalny nastrój, przy którym spokojnie można się rozmarzyć.

And with the spotlight shining in your eyes
It's sometimes hard to find your way
But maybe some night you might
Think of me, shooting star

Najbardziej szaloną piosenką na płycie jest bez wątpienia Madness. Rozpoczyna się gnającym na złamanie karku riffem fortepianowym, który narasta kilka sekund, zanim pojawi się wokal Eltona. Zacznę może od tego, co mi się nie podoba, a mianowicie: melodie w zwrotkach. Jak dla mnie John poszedł tu na łatwiznę i brzmi to bardzo tandetnie i sztucznie. Lepiej robi się jednak w refrenach, które wpadają w ucho i sprawiają, że cała piosenka zapada w pamięć. Tekst utworu opowiada o konflikcie zbrojnym w Irlandii Północnej. Co jakiś czas przebija się jazgocząca gitara elektryczna, jednak głos Eltona całkowicie hipnotyzuje i wciąga, dzięki czemu chłoniemy każdą chwilę tej piosenki. Zmiany tempa, zwolnienia, zwroty akcji, długo by wymieniać. Szczególne wrażenie robi rozimprowizowana wokalnie końcówka, kiedy Elton wydziera się jak tylko może. Ten utwór to jedno z najlepszych świadectw kunsztu kompozytorskiego i geniuszu artysty. Wspaniała rzecz.

And it's madness, every time a victime dies
There is madness, burning in a blind man's eyes
And it's madness, hidden in the hate and pain
There is madness, burning in a wild man's brain
And it's madness, every time the bullets start
There is madness, burning in a poor man's heart

Reverie to króciutka (niespełna minutowa) fortepianowa wprawka, która ma właściwie 2 zadania, które spełnia znakomicie: dać nam chwilę oddechu po szalonym Madness i wprowadzić w nastrój największego przeboju płyty, a zarazem jednego z największych arcydzieł muzycznych Eltona dobitnie podkreślających jego wielkość, czyli Song For Guy. Jest to głównie instrumentalna piosenka (wokal pojawia się dopiero w końcówce, wyśpiewując kilkakrotnie jedną linijkę). Utwór powstał w domu Johna, gdy ten rozmyślał o śmierci - a konkretnie o swojej - i siedział przy fortepianie. Komponując dowiedział się o śmierci Guy'a Burchetta, który zginął w wypadku motocykliwym. Guy był pracownikiem należącej do Eltona wytwórni Rocket Records. John, postanowił zadedykować tę kompozycję zmarłemu koledze, stąd też tytuł. Całość kręci się wokół jednego motywu, który jednak jest rozwijany z prawdziwą pasją i wyczuciem. Co chwila przebijają się perkusjonalia i symfoniczna aranżacja, jednak główną rolę gra tu liryczny fortepian. Piękna melodia na długo zostaje w naszej głowie i potrafi porządnie wzruszyć. Wspaniałe zakończenie albumu.

Life isn't everything


A Single Man - mimo licznych superlatywów - to raczej średni album, z poważnymi aspiracjami ku dobremu. Nie brakuje tu pięknych melodii i jednych z najpiękniejszych fortepianowych zagrań Eltona w całej karierze. Czuć tu też znaczące zaangażowanie artysty, który w każdą piosenkę zdaje się wkładać całe serce i dawać z siebie wszystko, co zresztą dobitnie uwydatnia produkcja, która wysuwa Johna na sam przód, uświadamiając nam, co na tej płycie jest najważniejsze - i słusznie! Piosenki są piękne i wpadające w ucho, jednak oryginalności tu za grosz (z wyjątkiem paru kawałków). Większość dźwięków, które słyszymy, Elton nie raz już grał i śpiewał, tylko w bardziej przekonujących wersjach. Tutaj czasami słychać po prostu brak pomysłów i pójście na łatwiznę. Z perspektywy całej kariery Eltona: jeden z lepszych albumów. Z perspektywy lat 70. - jeden ze słabszych.

Ocena: 6/10


A Single Man: 48:46

1. Shine on Through - 3:45
2. Return to Paradise - 4:15
3. I Don't Care - 4:23
4. Big Dipper - 4:04
5. It Ain't Gonna Be Easy - 8:27
6. Part-Time Love - 3:16
7. Georgia - 4:50
8. Shooting Star - 2:44
9. Madness - 5:53
10. Reverie - 0:53
11. Song for Guy - 6:35

czwartek, 21 marca 2019

"McCartney" - Paul McCartney [Recenzja]


Dla Paula McCartneya życie z The Beatles było wszystkim. Tworzenie muzyki było dla niego najważniejszym celem, a od zawsze tworzył ją właśnie w tym zespole. Trudno więc się dziwić, że gdy Lennon oświadczył mu, że odchodzi, Paul się załamał. Nękany kryzysem psychicznym, całe dnie spędzał w domu, leżąc w łóżku nawet do 15, a potem dochodził do wniosku, że nie ma sensu wstawać, bo zaraz znowu będzie noc. Czuł się zdradzony i osamotniony. Nawet obecność jego żony, Lindy oraz córeczek Heather (z pierwszego małżeństwa Lindy) oraz Mary nie potrafiła poprawić mu humoru i zmotywować do jakiegokolwiek działania. W końcu jednak żona postanowiła postawić go na nogi. Uświadomiła mu, że jest Paulem McCartneyem, jednym z głównych członów najważniejszego zespołu wszech czasów i nie potrzebuje niczyjej łaski, by kontynuować karierę. Lennon nie chce już z nim tworzyć? To obaj niech tworzą sami.
To zmotywowało Paula. Postanowił stworzyć całkowicie solowy album, a mianowicie: sam wszystkie numery napisał, zaśpiewał i zagrał na wszystkich instrumentach (niekiedy Linda wspomagała go na keyboardzie i w chórkach). Gros utworów powstało w domu Paula (słychać czasem w tle dzieci, czy odgłos zamykanych drzwi). Wszystko było nagrane na magnetofonie czterośladowym, a całość została następnie zremasterowana.
Datę wydania longplaya ustanowiono na  17 kwietnia 1970 roku, podczas gry ostatni album Beatlesów, Let It Be, został zaplanowany na 8 maja 1970 roku. EMI wiedziało, że zaszkodzi to wynikom sprzedaży, więc poprosili McCartney'a, by przełożył premierę swojego solowego materiału. Paul był jednak nieugięty i odmówił. Pozostała trójka Beatlesów napisała do niego list z żądaniem, by zrezygnował z premiery w tym terminie. List dostarczył Ringo, któremu bardzo zależało na tym, by wszyscy się pogodzili. Przyjechał do domu Paula i wręczył mu list. Gdy McCartney to przeczytał, wpadł w szał; zaczął krzyczeć i wygrażać Starrowi, po czym - dosłownie - wyrzucił go z domu, kazał się wynosić, a na odchodne jeszcze dodał, że nikt już nie będzie mu dyktował co i jak ma robić, bo nikt nie ma już do tego prawa.
Żeby dorzucić oliwy do ognia, wraz z egzemplarzami recenzenckimi, do dziennikarzy wysłał też notkę w formie wywiadu, który przeprowadził z samym sobą, w którym oficjalnie ogłosił, że odchodzi z The Beatles. To był 10 kwietnia 1970 roku i to tę datę uznaje się za dzień rozpadu najwspanialszego zespołu wszech czasów. Lennon był wściekły. Uznał, że skoro on stworzył ten zespół, on powinien go rozwiązać. John odszedł bowiem z zespołu już we wrześniu 1969, jednak został poproszony o wstrzymanie się z ujawnieniem tej informacji przez... Paula. 

The Lovely Linda to 40-sekundowa wprawka, która w założeniu miała być tylko testem czterośladu, na którym McCartney miał nagrywać. Nie ma co więc oczekiwać tu wielkiego dzieła. Traktować to należy w kategorii krótkiego, muzycznego żartu i podejść do tego z przymrużeniem oka. Optymistyczne otwarcie, jednak nic więcej.

Lovely Linda
With the lovely flower in her hair

Następnie mamy transowe That Would Be Something, oparte głównie na czarującym basie. Można usłyszeć tu także prawdziwy ewenement w dyskografii ex-Beatlesa, a mianowicie Paula... beatboxującego. Nie jest to może jakiś wielki popis, ale wypada całkiem zgrabnie. Podobnie jak cała piosenka, która brzmi - rzeczywiście - jak demo ilustracyjne.

That would be something
It really would be something
That would be something
To meet in you in the falling rain, momma
Meet you in the falling rain

Valentine Day to kawałek instrumentalny, w którym główną rolę gra gitara i głucha, dudniąca perkusja. Najlepiej słychać tu, że McCartney - parafrazując - wielkim perkusistą nie jest, a instrument ten opanował wyłącznie w stopniu poglądowym (przynajmniej jeszcze w 1970 roku). Całość trwa niecałe 2 minuty, więc na szczęście nie za długo. W tym czasie to nawet tak nijaka miniaturka wypada całkiem znośnie, a nawet przyjemnie.
Za pierwszy "prawdziwy" numer na płycie uznaję dopiero Every Night. Właściwie mamy tu niedużo więcej niż poprzednio, a jednak brzmi to jak piosenka z prawdziwym charakterem i własną odrębnością. Mamy tu melodyjne i wpadające w ucho zwrotki, zwolnienia, a nawet wyciszenia. Tutaj też po raz pierwszy najlepiej słychać wokalny talent McCartneya w pełnej okazałości, bo w poprzednich można było odnieść wrażenie, jakby się nieco powstrzymywał. Every Night to naprawdę dobry utwór, do którego Paul nie raz potem jeszcze na koncertach wracał.

Every night I just wanna go out
Get out of my head
Every day I don't wanna get up
Get out of my bed
Every night I want to play out
And every day I wanna do-ooh-ooh-ooh-ooh
But tonight  I just wanna stay in
And be with you

Hot As Sun/Glasses. Hot As Sun to jedna z pierwszych kompozycji McCartneya, bo napisana już w 1958 roku. Jest naprawdę melodyjna i pomysłowa, aż dziw bierze, że nie znalazła miejsca na albumach Beatlesów. Wyjaśnieniem może być chyba tylko fakt, że Paul zapomniał pokazać ją reszcie. Glasses natomiast to nic innego, jak po prostu gra na brzegach szklanek. Na samym końcu pojawia się kilkusekundowa kompozycja Suicide, która nie jest jednak wymieniona w liście utworów. Naprawdę znakomita, wielowątkowa kompozycja z trzema niespodziewanymi zwrotami akcji. Bardzo polecam się z nią zapoznać.
Junk to piosenka napisana podczas pobytu Beatlesów w Indiach w 1968 roku. Nagrana została podczas sesji w domu George'a Harrisona w Esher, jako jedna z propozycji Paula do słynnego Białego Albumu. Ostatecznie jednak się nie dostała. Był jednak bardzo do niej przekonany i po raz drugi próbował ją przepchnąć na album Abbey Road, ale znów się nie udało. Wydał ją więc tutaj i bardzo dobrze, gdyż to jedna z najpiękniejszych i najbardziej uroczych kompozycji McCartneya. Nie jest może szalenie ambitna, bądź ciekawie rozwinięta, ale Paul - śpiewający tu bardzo wysoko - pięknie i melodyjnie podaje nam ciekawy tekst, a nucone przerywniki zapadają w pamięć na długo. Piękna piosenka.

Buy! Buy!
Says the sign in the shop window
Why? Why?
Says the junk in the yard

Man We Was Lonely to kolejna udana rzecz. Znowu wpada w ucho. Znowu pomysłowa i melodyjna linia wokalna. Świetna, choć krótka, solówka na gitarze. Mimo, że wydaje się to wtórne w kontekście poprzednich piosenek, Paul znowu daje tu popis swoich niestandardowych umiejętności. 

I used to ride on my fast city line
Singing songs that I thought were mine alone
Now let me lie with my love for the time
I am home

Spragnionych bardziej rockowego grania ta płyta raczej nie zadowoli, ale najbardziej do gustu może przypaść im świetne, bluesujące Oo You. Tekst ma tu charakter raczej poglądowy, lecz McCartney wyśpiewuje to z prawdziwym zaangażowaniem i wyczuciem. Trudno nie zwrócić uwagi na znakomity riff gitary, który co chwila powraca i za każdym razem brzmi tak samo świeżo. Jeden z najpełniejszych i najlepszych kawałków na płycie.

Walk like a woman
Sing like a blackbird
Eat like a hungry
Cook like a woman

Momma Miss America to kolejna kompozycja instrumentalna, pierwotnie zatytułowana Rock'n'Roll Springtime (taką nazwę też podaje Paul przy zapowiedzi). Warto zwrócić uwagę, że dostała się tu już pierwsza wersja, czyli możemy obcować tutaj z magią uchwyconą już przy pierwszym podejściu. Ten utwór jest prawdziwie hipnotyczny i niekonwencjonalny. Przesterowane, genialne gitary, głośne uderzenia w pianino i wyjątkowo dobra (jak na Paula) gra na perkusji. Kompozycja właściwie donikąd nie prowadzi, ale te 4 minuty to w gruncie rzeczy miło spędzony czas. 
Teddy Boy to kolejna piosenka napisana przez Paula w Indiach w 1968 roku i nagrana po raz pierwszy podczas sesji do albumu Let It Be. Ostatecznie jednak się tam nie dostała i wylądowała tu. Ta piosenka jednak to nic ciekawego, więc nie dziwi fakt, że Beatlesi ją odrzucili (w przeciwieństwie do Junk). Melodia niezbyt zapada w pamięć, refren jest mało wyrazisty, chórki Lindy wydają się niepotrzebne i dorzucone właściwie trochę na siłę. Słaby kawałek.

Mommy don't worry, now teddy boy's here
Taking good care for you
Mommy don't worry, your teddy boy's here
Teddy's gonna see you through

Singalong Junk to powrót motywu z Junk, gdzie linię wokalną zastępuje pianino, a w tle pobrzmiewa melotron. Podobnie jak w pierwowzorze, melodia wprost zniewala swoim pięknem i oczarowuje słuchacza tak, że mógłby słuchać i słuchać. Zakończenie pozostawia lekki niedosyt, który po chwili zostaje jednak całkowicie zaspokojony.
Cała płyta to właściwie bardzo przyjemne granie. McCartney musiał jednak zrobić tu coś, by udowodnić, że potrafi wciąż jeszcze pisać wybitne rzeczy, jak to miało miejsce z Beatlesami. Musiał pokazać, że potrafi napisać hit, który nie byłby tylko odcinaniem kuponów od poprzednich dokonań. Wszystko to, a i o wiele więcej udowodnił za sprawą wspaniałego Maybe I'm Amazed. Jest to najbardziej zachwycający moment płyty, a także jeden z najlepszych utworów w całej karierze Paula (zarówno solowej jak i z Beatlesami). Od spokojnych, melodyjnych i delikatnych zwrotek przez wybuchowe, śpiewane z prawdziwą pasją i soulowym zaangażowaniem refreny (manierą znaną choćby z Oh! Darling) aż po znakomite solówki gitarowe. Nie dziwi zupełnie fakt, że aż po dziś dzień jest to jedna z wizytówek McCartneya, znakomicie obrazująca jego styl i muzyczną wrażliwość. Coś wspaniałego. Faworyt z płyty i zarazem moja ulubiona piosenka całego solowego dorobku Paula. 

Maybe I'm amazed at the way you love me all the time
And maybe I'm afraid of the way I love you
Maybe I'm amazed at the way you pulled me out of time
You hung me on the line
Maybe I'm amazed at the way I really need you

Kreen-Akrore to jednak rzecz nieudana i nużąca. Zaczyna się ciekawie, od stopniowo narastającej perkusji do ciekawego riffu gitarowego. Potem mamy jednak dziwaczne odgłosy imitujące krzyki małp, przyspieszanie tempa, szybka perkusja i przyspieszony oddech wyczerpanego Paula, a na deser McCartneya, który nałożył na siebie kilka ścieżek swojego wokalu, co w efekcie brzmi jak... chór. To nagranie przypomina raczej awangardowe wyczyny Johna i Yoko z ich eksperymentalnych albumów. Tak jak i tam, tak i tu zupełnie mi się coś takiego nie podoba i uważam, że Paul mógł na finał zostawić nam coś lepszego.


McCartney to album ciężki do oceny. Z jednej strony przy płytach sygnowanych przez The Beatles wypada nad wyraz blado, jednak gdy odsunąć od niego te porównania, okazuje się że to naprawdę bardzo dobry krążek. Paul dał tu wyraz swojej muzycznej wszechstronności i wykazał się prawdziwą wirtuozerią. Jego wokale brzmią świetnie, linie wokalne nie schodzą poniżej pewnego poziomu a melodie wpadają w ucho. Żeby nie było jednak zbyt kolorowo, jest tu parę oczywistych niewypałów, przez które płyta jest bardzo nierówna i nie trzyma przez cały czas wysokiego poziomu. Ewidentnym momentem kulminacyjnym jest tu Maybe I'm Amazed i, nie ma co ukrywać, już sama jego obecność sprawia, że album jest godny uwagi. Finalnie jednak płyta zostawia za sobą pozytywne wrażenie mimo niedociągnięć.

Ocena: 7/10


McCartney: 34:22

1. The Lovely Linda - 0:43
2. That Would Be Something - 2:38
3. Valentine Day - 1:39
4. Every Night - 2:31
5. Hot as Sun/Glasses - 2:05
6. Junk - 1:54
7. Man We Was Lonely - 2:56
8. Oo You - 2:48
9. Momma Miss America - 4:04
10. Teddy Boy - 2:22
11. Singalong Junk - 2:34
12. Maybe I'm Amazed - 3:53
13. Kreen-Akrore - 4:15

"Easy Action" - Alice Cooper [Recenzja]


Debiut zespołu Alice Cooper, Pretties For You, nie cieszył się większym zainteresowaniem ani komercyjnym ani artystycznym. Najprościej rzecz ujmując, był po prostu kolejnym, nudnym albumem psychodelicznym, nie mającym w sobie za grosz oryginalności. Zespół nie tracił ich jednak nadziei i postanowił próbować dalej.
Tytuł ich drugiej płyty, muzycy zaczerpnęli z jednego ze swoich ulubionych filmów - West Side Story (a także z tekstu znajdującego się na albumie utworu Still No Air). Co do samych nagrań... dużo mówi o zawartości całej płyty komentarz perkusisty, Neala Smitha, który miał kiedyś powiedzieć o producencie albumu: "David nienawidził naszej muzyki i nas". Nie lubił ich na tyle, że do złożenia albumu użył taśm nagrań z prób zespołu, nie zaś tych zarejestrowanych z myślą o płycie.
Easy Action ukazało się w sklepach 27 marca 1970 roku i okazało się kolejnym niewypałem. Zebrał dość słabe recenzje i praktycznie wcale się nie sprzedawał.

Zaczyna się świetnie. Mr. & Misdemeanor to utrzymany w średnim tempie opener, gdzie zaskakująco dużo do powiedzenia ma perkusja, ale nie zabrakło miejsca dla psychodelicznie brzmiącego, krótkiego solo gitarowego. Świetnie wypada tu także melodyjny i ostry wokal Furniera. Czuć tu już progres w stosunku do Pretties For You. Mamy tu już jakieś cechy indywidualizmu.

Mister and misdemeanor
Middle of the roaders set beside the ocean
Landscapes and 'laws
Agoshin' who put all of this in motion

Shoe Salesman to już bardziej wesołe granie, choć wciąż w klimacie zespołu. To też jedyny utwór na płycie, gdzie pojawiają się partie grane na pianinie przez Davida Briggsa, producenta albumu. Niezły utwór, chociaż w sumie nie do zapamiętania. Ot, wypełniacz. Dziwi jednak, że pierwsza "zapchajdziura" pojawia się już tak szybko...

I've got a special today if you've got the time
Winking she pokes me in the side well we could go for a ride
I didn't know what to say do you think those freckles will stay
Well you think that she will see you

Still No Air rozpoczyna świetna partia gitary. Mamy tu znakomite zmiany tempa i ciekawy wokal Furniera. I tu zwraca uwagę gra Neala Smitha, który rewelacyjnie gra na bębnach. Całkiem nieźle.

Who says the earth is crumbling and no sky is falling through sometimes I just can't die
The world should be assembling but not just right out of view whole days I would like to fry

Below Your Means funkcję głównego wokalisty przejmuje Michael Bruce, który zazwyczaj gra na gitarze rytmicznej. Szczerze mówiąc, nie jest to jakaś wielka rewolucja, gdyż całość utrzymana jest wciąż w stylu poprzedników. Szalenie interesująca jest jednak część instrumentalna, gdzie jazzująca perkusja splata się z ostrą i melodyjną gitarą. To, jak rozwija się ten utwór jest o wiele ciekawsze niż poprzednie 3 numery. Świetnie się tego słucha.

Come with me and we'll play
You've got a lot I want like to stay so good so far
I see you playing right along
Sometimes it's better to belong

Najlepiej wypada jednak Return of the Spiders, który najbardziej może przypominać to, co Alice Cooper robił w kolejnych latach swojej kariery. Mamy tu wszystkie charakterystyczne dla jego późniejszej twórczości elementy: ostry, acz melodyjny wokal, znakomite bębny i - przede wszystkim - melodyjny riff gitary, nie pozbawiony hard rockowego pazura. Mój osobisty faworyt.

Well stop and look and listen there are ants that are gathered here
With my hands raised to speak but you all won't hear, no you all won't here, we all won't hear
Let me in your living door, let me in, knock, knock, I said is there
Well it's me they're reaching in and I'm coming after you

Laughing At Me to jakby wprawka do pierwszego przeboju grupy, czyli I'm Eighteen z kolejnej płyty. Mamy tu też strukturę raczej balladową, smutny lecz i przepełniony wściekłością i bezradnością wokal Furniera. Dobrze jednak, że nie trwa dłużej, gdyż zaczęłoby nużyć, a w takiej wersji jest jak w sam raz.

If it's laughing you need then it's laughing indeed
And it's laughing at me
So I started to end the beginning to end
Then I ended the end
And it's laughing at me

Zadziornie wypada natomiast Refrigereator Heaven. Trwa niespełna 2 minuty, ale jak najbardziej może się podobać, mimo że nie dzieje się tu nic specjalnego.

I'm freezing I'm icicle blue so low cool
Cyber neurotic technicians imblue so low cool
I've been admitted to refrigerator heaven until they discover a cure for cancer I'm low
Refrigereator heaven so low

Barowe pianino otwiera kolejny utwór, w którym śpiewa Michael Bruce, czyli Beautiful Flyaway. Tej piosence zdecydowanie bliżej do ballady, jednak nie wyróżnia się niczym specjalnym. Są tu naprawdę fajne refreny, stanowiące bardzo ciekawy kontrapunkt do raczej smętnych zwrotek, jednak poza tym nie ma tu nic, o co można by się uchem na dłużej zaczepić.

Lovely days, human was journeys that take us to the end
Haven't we always been here sharing one love and one fear
Some day you'll know that life is really all about you
So come and look inside you'll be surprised to find

Ostrą, choć w sumie pozbawioną melodii, partią gitary rozpoczyna się finałowy, najdłuższy na płycie, kawałek Lay Down And Die, Goodbye. Po zgiełkliwym początku utwór nabiera jednak rumieńców, gdy wchodzi prawdziwie metalowy motyw perkusyjny podbijany przez gitarę. Od tego momentu jest już naprawdę dobrze. Mamy tu sporo zmian motywów i tempa. Dopiero tu można mówić momentami o prawdziwej psychodelii, jednakże in plus wyróżnia się to, że utrzymana jest w stylu zespołu i nie jest po prostu oczywistym plagiatem (jak to miało miejsce w przypadku poprzednika).

You are the only censor if you don't like what I say you have a choice you can turn me off
If you don't like what I say you have a choice you can turn me off
Well I've written home to mother the ink ran from my tear
I said momma please tell me why you brought me here


W odniesieniu do Pretties For You czuć tu bardzo znaczący progres. Alice Cooper wreszcie zaczęło tworzyć pierwsze szkice swojego późniejszego stylu. Nie ma tu całkowitego odejścia od stylu poprzednika, a tylko jego rozszerzenie. Do psychodelii zdecydowano się dodać hard rocka i przyniosło to naprawdę niezły efekt. Easy Action nie jest - broń Boże - żadnym dziełem, czy albumem choćby nad wyraz dobrym. Jest po prostu płytą niezłą, która wraz z słuchaniem może dostarczyć przyjemności, a nawet satysfakcji, jednakże po jej przesłuchaniu nic nie zostaje w głowie Doceniam próbę, ale to wciąż jednak nie to.

Ocena: 5/10


Easy Action: 34:13

1. Mr & Misdemeanor - 3:05
2. Shoe Salesman - 2:38
3. Still No Air - 2:32
4. Below Your Means - 6:41
5. Return of the Spiders - 4:33
6. Laughing at Me - 2:12
7. Refrigerator Heaven - 1:54
8. Beautiful Flyaway - 3:02
9. Lay Down and Die, Goodbye - 7:36

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...