niedziela, 15 marca 2020

George Harrison - na skróty (przegląd dyskografii)


"Cichy" Beatles. Muzyk, który w swoim artystycznym życiu miał zawsze pod górkę. Najpierw, tłamszony przez dwie genialne muzyczne osobistości w rodzimym zespole (warto napomknąć, że w zespole uznawanym za największy zespół wszech czasów), dopuszczony do głosu dopiero u schyłku działalności, jako pełnoprawny autor części materiału (nie liczę tu pojedynczych piosenek do 1967 roku), aczkolwiek - jak się później okazało - artysta, któremu dobrych piosenek starczyło w pełni na 2 dobre longplaye, a później utwory na poziomie trafiały mu się raczej okazjonalnie. Wreszcie George Harrison to też muzyk, który na szczyty powrócił właściwie pod koniec życia. Pod koniec pracował jeszcze nad nowym albumem, którym miał wynagrodzić fanom ponad 10-letnie oczekiwanie. Nie zdążył go skończyć. Zmarł 29 listopada 2001 roku po długiej walce z rakiem krtani.
Jednak przetrwała jego muzyka. W ciągu swojej kilkudziesięcioletniej solowej kariery wydał 9 albumów solowych (10 razem z Brainwashed). Nie za dużo, no ale - jak wspominałem - nie był zbyt płodnym muzykiem. Trzeba jednak wiedzieć od czego zacząć, a co lepiej na początku ominąć, bo łatwo trafić na płytę, która okaże się na tyle zła, że odstraszy od Harrisona. A jest to kompozytor na tyle zdolny i potrafiący zachwycić swoim kunsztem artystycznym, że po prostu szkoda nie zagłębić się w jego twórczość. Dla początkujących słuchaczy dedykuję właśnie ten skrótowy przegląd dyskografii, w którym pokrótce omawiam wszystkie studyjne solowe wydawnictwa Harrisona (pomijam tu 2 albumy nagrane z Travelling Wilburys, gdyż im poświęciłem osobny wpis, a także raczej eksperymentalny album Electronic Sound i soundtrack do filmu Wonderwall - Wonderwall Music).


Ocena: 9/10

Niestety - albo "stety" - najlepsze, co miał nam do zaoferowania, Harrison zaserwował nam już na swoim pierwszym solowym albumie. I jest to dzieło, jak najbardziej i bez wątpienia, wybitne. To wydawnictwo potężne - sześciopłytowe, jeśli patrzeć na wydanie winylowe. 18 piosenek (w tym jedna w dwóch wersjach), wszystkie napisane przez George'a (oprócz jednego coveru Dylana i jednej piosenki napisanej wespół z Bobem). To spora dawka materiału, a całość trwa naprawdę długo i może być problemem do przesłuchania w jednym podejściu. Polecam więc podzielić to sobie na dwie części, a wtedy wszystko idzie o wiele łatwiej i gładko. Album utrzymany jest w folk-rockowym stylu, a główną rolę odgrywają tu wokale George'a i gitara akustyczna. Nie brak tu jednak mocniejszych, rockowych akcentów, takich jak szalone Wah-Wah czy What Is Life, wybuchowe Let It Down, czy absolutnie genialne Art of Dying. Nie zabrakło także pieśni religijnych, jak wielki przebój My Sweet Lord, podniosłe i porywające Awaiting On You All, czy też poruszające Hear Me Lord. Moim osobistym faworytem jest utwór tytułowy, który za każdym razem porusza i zapiera dech w piersiach. Moim zdaniem nieco niepotrzebnym zabiegiem było umieszczanie aż tylu instrumentalnych improwizacji, jednak przy słuchaniu można sobie spokojnie je odpuścić. All Things Must Pass to bez wątpienia największe dzieło George'a Harrisona, jeden z najwybitniejszych albumów któregokolwiek ex-Beatlesa, a także płyta, która spokojnie może rywalizować z najwspanialszymi longplayami Fab Four.


Ocena: 8/10

Na kolejny album Harrisona trzeba było czekać 3 lata. Beatles jednak nie próżnował w tym czasie, organizując m.in. The Concert For Bangladesh, który przeszedł do historii muzyki, a koncertowy album nagrany podczas tego wydarzenia to jedno z najlepszych wydań koncertowych wszech czasów. George jednak postanowił nie spieszyć się z wydaniem nowego materiału, spokojnie dopracowując nowe piosenki. Opłaciło się, bowiem Living In the Material World to bez wątpienia kolejne bardzo dobre dzieło ex-Beatlesa. Na żadnej innej płycie Harrison nie poświęcił tyle miejsca dla religijności, a także dla rozważań snutych o otaczającym nas świecie, bądź też co nas czeka po śmierci. Zdecydowanie największy przebój z tego krążka to na w pół akustyczny Give Me Love (Give Me Peace On Earth), który rzeczywiście brzmi wspaniale i spokojnie mógłby znaleźć się na All Things Must Pass. Dalej jednak jest wcale nie gorzej: przepiękne The Light That Has Lighted the World, dynamiczne Don't Let Me Wait Too Long, nieprzewidywalne Who Can See It, absolutnie porywający utwór tytułowy, a potem aż do końca to po prostu maraton dobrych utworów - The Lord Loves The One (That Loves The Lord), Be Here Now, Try Some Buy Some, The Day the World Gets 'Round i That Is All. Nie wiem, czemu album ten jest tak często pomijany i ignorowany, bowiem znajduje się tu mnóstwo świetnej muzyki i jak najbardziej zasługuje na uwagę. Zdecydowanie kolejne wspaniałe wydawnictwo Harrisona


Ocena: 6/10

Po Living In the Material World dobra passa Harrisona się skończyła, a Dark Horse to pierwsza oznaka kryzysu, w który wpadł ex-Beatles. Jest to płyta zauważalnie słabsza od poprzedniczek. Mamy tu zdecydowanie mniej wyróżniających się kompozycji, a i wokale George'a są tu naprawdę słabe (Beatlesowi groziła wówczas utrata głosu ze względu na zbytnią eksploatację gardła na koncertach), a nastrój płyty jest przygnębiający. Może to być efektem jednak naprawdę złego okresu w życiu George'a - problemy z wytwórnią, uzależnienie od alkoholu i rozpad małżeństwa. Cała płyta jednak nie jest wcale tragiczna - jest po prostu słabsza od poprzednich dwóch. Ma jednak swój unikatowy klimat, a takie utwory jak Simply Shady, So Sad, It Is "He" (Jai Sri Krishna) czy zwłaszcza wspaniały utwór tytułowy, to jedne z bardziej udanych piosenek w repertuarze Harrisona. Warto się z płytą zapoznać, ale raczej nie na początek przygody.


Ocena: 2/10

Pierwszy naprawdę zły album Harrisona. Mam dużą słabość nie tylko do Beatlesów, ale i do solowej działalności George'a, więc kiedy mówię że jakaś płyta jest "zła", to znaczy że naprawdę nie jest dobrze. I na Extra Texture dzieje się bardzo źle. Na całej płycie są tyko 3 (!) piosenki warte uwagi. Co gorsza - są to pierwsze 3 piosenki, z czego jedna jest właściwie autoplagiatem. Mowa tu o This Guitar (Can't Keep From Crying), w której Harrison otwarcie nawiązuje do wspaniałego While My Guitar Gently Weeps z albumu The Beatles. Poza tym poziom trzymają jeszcze You i The Answer's At the End. Reszta to jednak naprawdę bardzo niskie loty. Wszystkie piosenki zlewają się w jedną, nużącą papkę. Radzę trzymać się od tej płyty z daleka. 


Ocena: 4/10

Album niewiele lepszy od Extra Texture, co już pozwalało jednak mieć jakąś nadzieję, że George jest w stanie wygrzebać się z artystycznego dołka. Jest tu trochę przyjemnej muzyki (Woman Don't You Cry For Me, Dear One, Beautiful Girl, This Song i Crackerbox Palace), jednak na prawdziwie wspaniały utwór trzeba poczekać aż do końca longplaya, bowiem to właśnie tam kryje się wspaniały Learning How To Love You. Można by powiedzieć, że Harrison umieścił to na koniec płyty, by zmusić nas do wysłuchania reszty. Cała płyta to takie tam leciutkie plumkanie, ale jest to wszystko zagrane z klasą i szacunkiem do słuchacza. Kompozycyjnie jest bardzo słabo, miks jest taki sobie, w związku z czym słucha się tego raczej bez bólu, ale też jednak ze znużeniem. Za mało, by uznać to za dobry album. Polecam raczej odłożyć sobie Thirty Three & 1/3 na później.


Ocena: 7/10

Ostatni album dekady to zdecydowanie powrót do wysokiej formy kompozytorskiej. Harrison na kilka lat usunął się w cień, odpoczął od życia gwiazdy i powrócił z nowymi, dopracowanymi kompozycjami po trzech latach milczenia. Cały album trzyma właściwie bardzo wysoki poziom i poza Soft-Hearted Hana i Dark Sweet Lady to właściwie wszystkie piosenki są udane. Chciałbym wyróżnić tu Not Guilty, kolejny inspirowany własną twórczością Here Comes the Moon i przebojowy Blow Away. Te 3 piosenki darzę największą sympatią, ale bardzo lubię cały longplay, który brzmi naprawdę ciepło i ujmująco. Harrison wrócił do gry.


Ocena: 7/10

Gdy ukazał się kolejny album Harrisona, zostało już tylko trzech Beatlesów. Cały świat był w szoku po zamordowaniu Johna Lennona, gdy ukazał się Somewhere In England z piosenką poświęconą pamięci przyjaciela George'a. All Those Years Ago to z pewnością najlepszy moment krążka (tym bardziej, ze w nagrywaniu go, wzięli udział pozostali trzej Beatlesi). Mimo, że piosenka powstała kilka lat wcześniej, Harrison udanie ją przerobił i wyszedł bardzo piękny hołd dla Johna. Reszta albumu też wcale nie wypada słabiej, bowiem mamy tu tak udane piosenki, jak Blood From a Clone, Unconciousness Rules, Life Itself, Baltimore Oriole, Teardrops, Writing's On the Wall i Save the World. Naprawdę dobra i niesłusznie zapomniana płyta. Harrison nie zawiódł.


Ocena: 2/10

George całkowicie zawalił jednak sprawę przy Gone Troppo. Powiem to już na wstępie: jak dla mnie, to najgorszy album Harrisona, który nie niesie ze sobą nic wartościowego i jest kompletnie nie warty uwagi. Jedynym powodem, dla którego nie ma najniższej oceny jest utwór That's the Way It Goes i chwytliwe refreny w piosenkach Baby Don't Run Away i Dream Away. Reszta jednak to totalna, plastikowo-ejtisowa katastrofa. Najbardziej nie mogę George'owi jednak wybaczyć tego, że sięgnął po utwór napisany podczas sesji do "Białego Albumu" (Circles) i z świetnie brzmiącego demo zrobił tak kiczowaty i syntezatorowy kawałek, że aż uszy więdną przy słuchaniu. Koszmar; trzymać się jak najdalej.


Ocena: 8/10

Gdy wszyscy zdążyli postawić już na Harrisonie artystyczny krzyżyk, George znów zaskoczył. Gone Troppo to prawdziwe artystyczne dno, a tu proszę, taki album! Ex-Beatles wiedział, że potrzebuje pomocy by wrócić na szczyty. Zgłosił się więc do Jeffa Lynne'a, czyli człowieka odpowiedzialnego za praktycznie cały repertuar Electric Light Orchestra, który właśnie robił sobie przerwę od działalności artystycznej i postanowił poświęcić się produkcji albumów innych artystów. Jako wielki fan Beatlesów, gdy dowiedział się, że o pomoc zwrócił się do niego sam George Harrison, rzucił wszystko i popędził wesprzeć swojego idola. Panowie zrozumieli się w mig i powstał z tego jeden z najwspanialszych albumów w dyskografii George'a, który wypromował ostatni solowy przebój za życia Harrisona - Got My Mind Set On You. Jednak nie samym tym oczywistym hiciorem ten album stoi. Mamy tu przecież rewelacyjny utwór tytułowy,  przebojowy This Is Love, łączący styl ELO z Beatlesami When We Was Fab, dynamiczny Devil's Radio, czy odwołujący się do indyjskich fascynacji George'a Breath Away From Heaven. Cały album trzyma bardzo wysoki poziom i pozwolił Harrisonowi wrócić na szczyt. Cloud Nine okazało się jednak niestety ostatnim solowym studyjnym albumem wydanym przez George'a za życia - muzyk zmarł 14 lat później. Jego solowa dyskografia nie zakończyła się jednak na tej płycie...

Suplement:


Ocena: 8/10

George przygotowywał tę płytę 14 lat, wiedząc że jego dni są policzone, a rak zżera go od środka. Miał świadomość, że to będzie jego ostatnie nagranie, więc chciał godnie pożegnać się z publicznością. Swoje przemyślenia i plany dzielił ze swoim synem Dhanim i Jeffem Lynne'em. George nie zdążył jednak ukończyć swojego dzieła. Po jego śmierci Dhani i Jeff uznali, że powinni to skończyć, bo Harrison by tego chciał. Weszli więc do studia i ukończyli muzyczny testament Beatlesa. Cóż powiedzieć, to naprawdę wspaniała płyta. George kompozycyjnie stanął na wysokości zadania i przygotował zestaw przepięknych i chwytliwych melodii w jego stylu, na który z pewnością czekali jego fani. Lynne dodał do tego nieco swojego brzmienia, dzięki czemu Brainwashed brzmi jak naturalna kontynuacja Cloud Nine. Jakby nic się nie wydarzyło, a team Harrison/Lynne po prostu wydawali nową płytę. Mamy tu naprawdę mnóstwo dobrej muzyki na poziomie, a dzieło zachwyca nie mniej niż największe dokonania Harrisona. Nie ma co lekceważyć tego albumu dlatego, że jest to wydawnictwo pośmiertne. Zdecydowanie najważniejsza pozycja w dyskografii George'a od czasu All Things Must Pass. Pomiędzy było różnie, ale swoją dyskografię Harrison otworzył i zamknął, jak na legendę muzyki przystało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...