piątek, 7 lutego 2020

Ozzy Osbourne - na skróty (przegląd dyskografii)


Po wyrzuceniu z zespołu Black Sabbath, Ozzy Osbourne postanowił kontynuować karierę muzyczną pod swoim własnym nazwiskiem. Jak się okazało, była to dla niego jak najbardziej korzystna decyzja, bowiem w ciągu trwającej już 40 lat solowej kariery, stworzył kilka znakomitych przebojów, a także spełnił oczekiwania, jakie w nim pokładano. Udało mu się połączyć heavy metal (czy też hard rocka) ze świetnymi melodiami, co zaowocowało sporym sukcesem komercyjnym. Po dziś dzień uważany jest za Ojca Chrzestnego Heavy Metalu i jedną z największych ikon gatunku, a także samej muzyki rozrywkowej. Trudno przecenić jego wpływ na popkulturę (chociaż należy się zastanowić, na ile wynika on z muzycznych sukcesów, a na ile z jego pozascenicznych ekscesów i popularności serialu The Osbournes na MTV). 
Ozzy jest jednym z najważniejszych dla mnie wykonawców, więc w ocenianiu jego dokonań muzycznych nierzadko ciężko mi było zachować obiektywizm. Mam jednak - jak każdy - rzeczy, które lubię bardziej i te, które lubię mniej, bądź też w ogóle nie lubię. Osbourne'owi nie udało się jednak nigdy podczas solowej kariery nagrać płyty idealnej, od pierwszego do ostatniego utworu. Owszem, otarł się o to dwukrotnie (przy okazji Diary of a Madman i No More Tears), jednak ostatecznie zawsze znalazł się tam, jakiś jeden wypełniacz, obniżający ocenę całości. Poniżej prezentuję moją skróconą ocenę studyjnych dokonań solowych Ozzy'ego dla tych, którzy chcą rozpocząć przygodę z jego dokonaniami, a nie wiedzą od czego zacząć. Przy okazji każdej płyty umieszczam także link, do mojego nieco bardziej szczegółowego omówienia każdego krążka.


Ocena: 7/10

Ozzy zaczął swoją karierę solową od razu z wysokiego C, bowiem Blizzard of Ozz z miejsca stał się klasykiem muzyki metalowej i po dziś dzień pozostaje najważniejszym albumem Osbourne'a. Pojawiły się tutaj piosenki, które okazały się zostać wizytówkami muzycznymi Księcia Ciemności. W końcu mamy tutaj autobiograficzne I Don't Know, mega-przebój Crazy Train, kontrowersyjne Suicide Solution i powalające, potężne Mr. Crowley. Mamy tu oprócz tego dwie ballady (bardziej udaną Revelation (Mother Earth) i mniej udaną Goodbye To Romance), 2 wypełniacze i akustyczną miniaturkę zagraną przez gitarzystę dla swojej matki. Właśnie, gitarzysta, Randy Rhoads. Przy okazji tej płyty okazało się, że Ozzy ma niebywałe szczęście do trafiania na znakomitych gitarzystów na swojej muzycznej drodze. Tony'ego Iommiego zastąpił więc młody, nikomu nieznany Randy Rhoads, który dosłownie błyszczy na tej płycie, uwalniając spod swoich palców całe naręcza chwytliwych riffów i karkołomnych solówek. Koniec końców Blizzard of Ozz nie jest moją ulubioną płytą Ozzy'ego ale nie umiem nie docenić jej wielkości i wpływu na komercjalizację cięższych odmian muzyki, więc na początek przygody z Księciem Ciemności polecam właśnie to.


Ocena: 9/10

Randy Rhoads regularnie poszerzał swój warsztat i to głównie dzięki jego ciężkiej pracy, Diary of a Madman to tak dobry album. Praktycznie co kawałek to perełka i znakomity kawał artystycznej roboty. Mamy tu momenty zdecydowanie cięższe (Over the Mountain, Believer, Diary of a Madman), balladowe (You Can't Kill Rock and Roll, Tonight), proste hard rockowe ciosy (Flying High Again, S.AT.O.), a także quasi-klasyczne zagrania na gitarze akustycznej, które wprowadzają nieco niekonwencjonalnego brzmienia. Na szczególną uwagę zasługuje utwór tytułowy, który prawdopodobnie jest najlepszym utworem w całym repertuarze Ozzy'ego. Znalazł się tu jeden ewidentny niewypał (Little Dolls), jednak poza tym, cały album jest jednym z najbardziej udanych longplayów w karierze Osbourne'a i zachwyca w całości, prezentując naprawdę wysoki poziom.


Ocena: 7/10

Po tragicznej śmierci Randy'ego Rhoadsa, Ozzy musiał znaleźć nowego gitarzystę. Wybór padł na Jake'a E. Lee, wraz z którym odświeżone zostało także brzmienie kolejnego albumu. Bark at the Moon to bowiem płyta, na której najmocniej słyszane są klawisze, tak bardzo typowe dla dekady, w której nagranie powstało. Bardzo nie lubię tego brzmienia, jednak tutaj wypada ono dość nieźle w połączeniu z melodyjnymi jak nigdy dotąd piosenkami Osbourne'a. Najlepiej wypada, rzecz jasna, oczywista oczywistość, a więc rewelacyjny utwór tytułowy. Nie jest on jednak jedynym wyśmienitym numerem na tej płycie. Na tę półkę można z czystym sumieniem położyć jeszcze You're No Different, Now You See It (Now You Don't), beatlesowską balladę ze smykami So Tired i wieńczące album mroczne Waiting For Darkness. Nieco niżej - ale wciąż na przyzwoitym poziomie - lokuje się reszta albumu. Poważnie odstaje jedynie drewniany Rock 'n' Roll Rebel (na miejscu którego widział bym Spiders z edycji amerykańskiej), jednak płyta wypada naprawdę dobrze i warto jej posłuchać, jeśli przygody z Ozzym nie chce się zaczynać od jakiegoś bardzo mocnego, metalowego (czy też hard rockowego) uderzenia. 


Ocena: 5/10

Kolejny album z Jake'iem E. Lee i kolejny dla zwolenników mniej "mocnego" oblicza Księcia Ciemności. Ponownie sporo mają tu do powiedzenia klawisze, jednak zdecydowanie więcej tu wypełniaczy, które służą tylko i wyłącznie dociągnięciem czasu do wydania pełnego longplaya (jak to wypełniacze mają w zwyczaju). Obok naprawdę dobrych kompozycji, takich jak utwór tytułowy, Secret Loser, Thank God For the Bomb, Lightning Strikes, Killer of Giants, czy - zwłaszcza - klasyczny już Shot In the Dark pojawiają się takie niewypały jak Never Know Why, Never czy Fool Like You. Generalnie płyta brzmi zbyt jednostajnie, przez co pod koniec mamy wrażenie obcowania z o wiele słabszym materiałem, niż ten album w rzeczywistości był.


Ocena: 8/10

Po wyrzuceniu z zespołu Jake'a E. Lee, jego miejsce zastąpił młody, nieznany gitarzysta, Zakk Wylde. Wniósł on nową energię i inne podejście do muzyki, w związku z czym nie ma co się dziwić, że ten longplay sprawia wrażenie głębokiego oddechu - tak ostro Ozzy jeszcze nie grał przez ostatnie 4 płyty. Zdecydowanie dalej zepchnięte są tu klawisze (na pierwszy plan wysuwają się sporadycznie), a za to więcej tu gitarowych popisów Wylde'a. Właściwie mamy tu tylko 2 utwory quasi-balladowe (Fire In the Sky i Hero), jednak oba mają w sobie też elementy mocnych, hardrockowych numerów. Reszta to mocarne, ciężkie i dynamiczne ciosy, za którymi ciężko nadążyć. Na wyróżnienie zasługują na pewno Miracle Man, Devil's Daughter, Bloodbath In Paradise i Tattoed Dancer, chociaż i pozostałe trzymają wysoki poziom. Generalnie No Rest for the Wicked to chyba najbardziej hard rockowy album Ozzy'ego i bardzo żałuję, że jest zapomniany i bagatelizowany. Nie ma co tej płyty tak łatwo przekreślać!


Ocena: 9/10

Po okrzepnięciu nowego zespołu Ozzy'ego, postanowiono nagrać kolejny album. Nikt chyba nie spodziewał się jednak, że No More Tears będzie aż tak dobre. Ten album to po prostu najlepszy album Księcia Ciemności, gdzie w połowie drogi spotkały się: heavy metalowy ciężar, hard rockowy czad i melodyjność z wyższej półki. Ozzy daje tu z siebie wszystko i wyrzuca, jak z rękawa kolejne wyśmienite utwory. Przez pierwsze 5 piosenek Osbourne ani na chwilę nie odpuszcza i po prostu powala nas na ziemię; mocny i kontrowersyjny Mr. Tinkertrain, chwytliwy i autobiograficzny I Don't Want To Change the World, przepiękny i balladowy Mama I'm Coming Home, rozpędzony i szalony Desire no i w końcu wybitnie skonstruowany i powalający kawałek tytułowy, który uważam za jedno z najlepszych dzieł Ozzy'ego. Później jest różnie, raz lepiej (Hellraiser, Road To Nowhere), raz gorzej (Time After Time, A.V.H.), jednak mimo tych wszystkich wad otrzymujemy znakomity, niemal godzinny longplay, który absolutnie zachwyca. Nawet 2 bonusowe utwory, które dostaliśmy na wznowieniu (Don't Blame Me i Party With the Animals) to zwalające z nóg mocarne ciosy. Może nie jest to album idealny, ale z pewnością mój ulubiony i znakomity dla początkującego słuchacza.


Ocena: 8/10

Po nagraniu płyty No More Tears, Ozzy wycofał się z życia publicznego i ogłosił odejście od muzyki, gdyż zdiagnozowano u niego stwardnienie rozsiane. Po jakimś czasie okazało się jednak, że diagnoza była błędna. Książę Ciemności postanowił więc nagrać kolejny album, który odzwierciedlałby jego stan emocjonalny w czasie między wydaniem poprzedniego longplaya, a właśnie Ozzmosis. Na tym krążku są więc teksty o wiele bardziej osobiste, poświęcone żonie i dzieciom, a także walce z własnymi demonami. Wśród największych zalet krążka bez wątpienia należy wymienić potężne Perry Mason, poruszające ballady I Just Want You, See You On the Other Side, My Little Man, czy ostre Tomorrow. Reszta też trzyma poziom, ale trafiły się tu również utwory mniej udane (Ghost Behind My Eyes, Denial). Płyta jednak jest bardzo dobra i słucha się tego znakomicie. Jest to też moim zdaniem ostatni album, na którym Ozzy używa w pełni swego "naturalnego" wokalu. Od kolejnej płyty zaczęły pojawiać się już niestety autotune'y. Nie twierdzę, że to coś złego; głos Ozzy'ego jest bardzo charakterystyczny, uwielbiam jego manierę i autotune był tutaj rzeczą konieczną, która mi nie przeszkadza zanadto (o ile jest używany z wyczuciem). Jednak warto przesłuchać Ozzmosis nie tylko dla rewelacyjnych piosenek, ale również dla usłyszenia po raz ostatni tego prostego, konkretnego i "żywego" śpiewania Księcia Ciemności.


Ocena: 7/10

Ozzy w nowy wiek wszedł z buta. Powrót do współpracy z Black Sabbath przypomniał mu o starych czasach, w których tak wielką wagę przywiązywał do tego, by kompozycje - oprócz rewelacyjnych melodii - miały też solidną dawkę ciężaru. Postanowił naprawić to niedopatrzenie właśnie na Down To Earth, swoim pierwszym albumie w nowym stuleciu. I rzeczywiście czuć tu zmianę i jest na swój sposób mała rewolucja. Płyta ta to zdecydowanie najmocniejsze i najcięższe płytowe dokonanie solowego Ozzy'ego, nad którym przez niespełna godzinę unosi się duch klasycznego Sabbathu. Zaczynamy potężnym Gets Me Through, a dalej wcale nie zwalniamy, bo przez płytę przechodzą jeszcze takie ciosy jak Facing Hell, No Easy Way Out, That I Never Had, Junkie czy Alive. Ozzy nie zapomina jednak o balladach, a każda jest trafiona: Running Out of Time, You Know... (Part 1) czy zwłaszcza mega-przebój Dreamer. Album często jest bagatelizowany, a zupełnie niesłusznie. Owszem, jest to pierwszy longplay, gdzie można zaobserwować spadek jakości gitarowych wyczynów Zakka Wylde'a; nie dość, że nie udzielał się w komponowaniu, to do tego jego solówki to w większości popisywanie się na siłę, z których nie wychodzi żadna godna zapamiętania melodia, a jego riffy są tak bezpłciowe, jak tylko odegrane mogą być rzeczy napisane przez kogoś innego, byś tylko mógł przyjść, odegrać to i zgarnąć kasę. Wielka szkoda, tym bardziej, że piosenki są na wysokim poziomie, reszta instrumentalistów daje radę, a Ozzy wypada tu wręcz znakomicie, pokazując że nie zapomniał, jak to się robi. Warto przesłuchać.


Ocena: 2/10

Nie wiem, kto wpadł na pomysł, by wydać tę płytę, jako regularne wydawnictwo, ale powinien za to odpokutować. To powinno być wydane tylko jako nieszkodliwe bonusy do jakiegoś większego wydawnictwa (tak jak było to pomyślane w oryginale, bowiem większość piosenek zostało dodanych do boxu Prince of Darkness), a i tak powinno przepaść w mrokach niepamięci. Dla własnego dobra. Niestety tak się nie stało i zostało to wydane. I ucierpieli na tym wszyscy: zarówno ci, którzy tego posłuchali, jak i dobre artystyczne imię Ozzy'ego. Zacznijmy od Osbourne'a, bowiem niestety to on jest jedną z największych bolączek tego wydawnictwa; owszem, wybrał naprawdę dobre numery, jednak jego wokal jest tak podciągnięty autotune'em, że słuchanie go aż boli. Śpiewa tu na totalnym autopilocie, w związku z czym całość jest pozbawiona życia. Naprawdę słabo wypadają też muzycy, którzy najzwyczajniej w świecie odwalają pańszczyznę, chyba myślami licząc już na co wydadzą kasę za to nagranie. Jedynymi powodami, dla których płyta nie dostała niższej oceny są: In My Life, Go Now, Woman, For What It's Worth, Working Class Hero i Sympathy For the Devil. Dużo tych dowodów? A i tak nie są to jakieś nie wiadomo jak dobre wykonania. Są to rzeczy po prostu "dobre", co jednak już wystarcza, by na tej płycie wspiąć się na wyżyny. Koniec końców ta płyta to istny koszmarek i zalecam omijanie jej z daleka zarówno nowym słuchaczom, jak i fanom.


Ocena: 7/10

Black Rain to prawdopodobnie najbardziej niedoceniany album Ozzy'ego, a niesłusznie. Osbourne (wraz z producentem, Kevinem Churko) zaprezentował tu zupełnie nową odsłonę swojej muzyki. Produkcja zdecydowanie bardziej odpowiada ówczesnym standardom prezentowanym na współczesnych płytach metalowych, coś na wzór o wiele bardziej gitarowego No More Tears w latach 90. Mamy tu przede wszystkim całą masę świetnych kompozycji (Not Going Away, I Don't Wanna Stop, Black Rain, The Almighty Dollar, 11 Silver, Trap Door), które jak najbardziej mogą się podobać, szczególnie że głos Ozzy'ego podciągnięto tu ze sporym wyczuciem, dodając całości dynamizmu. Czemu więc taka niska ocena? Gdzieś tak pod koniec czuć niestety, że całość tworzona była raczej według określonego schematu i po takiej potężnej dawce muzyki, zaczyna to po prostu już nużyć (w związku z czym taki na przykład niezły Countdown's Begun wypada o wiele słabiej, niż na to zasługuje, a ożywia dopiero Trap Door, który pokazuje, że chcieć to móc). Koniec końców, po komercyjnym sukcesie - acz wizerunkowym samobójstwie - którym był reality show The Osbournes, a także okropnym albumie Under Cover, Ozzy udowodnił, że wciąż potrafi tworzyć heavy metal na poziomie, jakiego można oczekiwać od artysty jego rangi i w jego wieku. Bez zaskoczeń, ale album dokładnie taki, jakiego można by oczekiwać od Księcia Ciemności.


Ocena: 8/10

Na Black Rain Ozzy pokazał, że nic już nie musi i przez wiele lat tworzenia wypracował sobie swój własny styl, z którego będzie teraz czerpał. Poprzedni album był krokiem w stronę nowocześniejszej produkcji, ale kompozytorsko Osbourne zaprezentował się w swoim standardowym stylu, umieszczając na płycie ballady, utwory metalowe i hard rockowe. Black Rain było więc wypadkową całej jego wcześniejszej twórczości i Scream zdaje się kontynuować ten trend. Mamy tu ballady (Life Won't Wait, Time, I Love You All), utwory metalowe (Let It Die, Soul Sucker, Diggin' Me Down, Crucify, Fearless), jak i hard rockowe (Let Me Hear You Scream, Latimer's Mercy). Ponownie to właśnie to najcięższe oblicze Ozzy'ego przemawia do mnie najbardziej, ale nie sposób nie zauważyć swoistego progresu, jeśli chodzi o całość. Kompozycje są tu jeszcze bardziej wyróżniające się i stanowiące osobną całość. Tekstowo nie ma tu może jakiegoś konceptu, ale i na tym polu Ozzy nie zawodzi. Wokale są tu jeszcze mniej sztuczne i bardziej zdynamizowane. Pod koniec Osbourne łapie nieco zadyszkę, ale kompletnie nie wpływa to na odbiór longplaya, który prezentuje się naprawdę bardzo dobrze, mimo zachowawczości. Dojrzałe dzieło Księcia Ciemności, tworzone, w pewnym sensie, na autopilocie, choć z dużą dawką miłości do muzyki i heavy metalowej energii, godnej tytułu Ozzy'ego Osbourne'a. 


Ocena: 8/10

Nikt chyba nie sądził, że Ozzy wyda jeszcze jakiś album z premierowym materiałem. W każdym wywiadzie zmieniał zdanie i raz mówił, że na pewno wyda (mało tego, że wręcz rozpoczął już nagrywanie i podawał tytuły nowych piosenek), by po kilku dniach powiedzieć, że doszedł do wniosku, że nagrywanie płyt się nie opłaca i nie chce mu się do tego wracać. W końcu jednak, na skutek kilku nieszczęśliwych wypadków, Osbourne, uwięziony w domu, wraz z producentem młodego pokolenia, Andrew Wattem zaprosił do swojego domowego studia Chada Smitha i Duffa McKaganna i we czwórkę napisali w ekspresowym tempie 9 nowych piosenek (Ozzy pisał teksty, a reszta zajęła się kompozycjami). Zacznę może od tego, co mi się nie podoba; przede wszystkim dwa "bonusowe" utwory, którymi okazały się piosenki nagrane jeszcze z Post Malone'em (Take What You Want i dotychczas niewydany It's a Raid). Niestety te dwa numery odstają mocno stylistycznie od całości i można spokojnie się bez nich obyć, słuchając albumu. Na tym jednak minusy się kończą, a Ordinary Man, koniec końców, jest bardzo dobrą płytą, chyba najdojrzalszą w katalogu Ozzy'ego, wypełnioną świetnymi piosenkami, stanowiącymi jakby retrospektywne spojrzenie na całą karierę Księcia Ciemności. Nad całością unosi się duch klasycznego Black Sabbath, bowiem prawie każdy kawałek ma tu potężną dawkę solidnego ciężaru. Cała płyta jest przyrządzona w podobnym stylu co poprzednie dwa albumu, czyli według zasady "dla każdego coś miłego". Mamy tu więc i ballady (Ordinary Man, All My Life, Today Is the End, Holy For Tonight) i utwory szybsze (Straight To Hell, Eat Me, Scary Little Green Men), a także i porządne dociążenia (Goodbye, Under the Graveyard). Całość brzmi jednak bardzo przebojowo, nowocześnie i tak, jak można by od Ozzy'ego tego oczekiwać. Płyta ta brzmi jednak trochę jak pożegnanie; tekstowo Ozzy zdaje nam się mówić, że zdaje sobie sprawę z upływającego czasu i sprawia wrażenie, jakby tym albumem chciał się z nami pożegnać. Zdecydowanie nie na początek przygody z Ozzym, ale dla wielbicieli jest to nie lada gratka. Dla mnie jest to najlepszy album Księcia Ciemności od wspaniałego Ozzmosis.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...