poniedziałek, 22 czerwca 2020

Electric Light Orchestra - na skróty (przegląd dyskografii)


Electric Light Orchestra zdaje się odpowiadać na pytanie: "Co by było, gdyby Beatlesi się nie rozpadli?". Mimo, że zespół założył Roy Wood, to nie on stał się siłą dominującą w zespole. Kontrolę nad repertuarem, stylistyką i wszelakimi decyzjami artystycznymi przejął bowiem Jeff Lynne. Muzyk absolutnie genialny, któremu na przestrzeni lat udało się wypracować brzmienie, które od pierwszych dźwięków jest kojarzone właśnie z jego nazwiskiem. Znamy je nie tylko z albumów ELO, bowiem to właśnie on odpowiedzialny jest za produkcję choćby Cloud Nine George'a Harrisona, części debiutanckiego albumu solowego Briana Wilsona, Full Moon Fever Toma Petty'ego czy też ostatnich nagrań Beatlesów zrealizowanych na potrzeby cyklu Anthology, ponad 20 lat po rozpadzie Fab Four. 
Przede wszystkim nie samym brzmieniem ELO stoi. To przecież kompozycje, które na stałe weszły do kanonu muzyki rozrywkowej i znane są kolejnym pokoleniom słuchaczy. Electric Light Orchestra od początku wiedziało, w którym kierunku chce iść, jednak zanim wypracowali brzmienie, zaliczyli parę wpadek. Gdy jednak odnaleźli swój styl, twórczy talent Lynne'a wybuchnął jak supernowa i zawładnął gustami słuchaczy na całym świecie, łącząc beatlesowską melodykę z klasycznym patosem i rozmachem. Sam John Lennon twierdził potem, że gdyby Beatlesi się nie rozpadli, mogliby brzmieć właśnie jak ELO. Nie lada komplement. 
Więc, jak widać, jak najbardziej warto zapoznać się z ich dyskografią. Ale od czego zacząć by się nie zawieść? Śpieszę z pomocą. Jeszcze parę uwag: mimo, że najnowsze dzieła Jeff Lynne's ELO to de facto solowe płyty muzyka, postanowiłem zaliczyć je mimo wszystko do Electric Light Orchestra, szczególnie że mówi o tym sam szyld, a i nikt nie ma tak bardzo prawa do korzystania ze spuścizny zespołu, jak właśnie on. Pomijam jednak jego solowe wydawnictwa (Armchair Theatre i Long Wave), gdyż tam już podpisany jest własnym nazwiskiem, a także zdecydowałem się nie uwzględniać składanki Mr. Blue Sky: The Very Best of Electric Light Orchestra, która jest po prostu zbiorem starszych piosenek nagranych na nowo i polecam ją na początek każdemu początkującemu słuchaczowi, by mógł nieco oswoić się z brzmieniem ELO. Jeśli spodoba mu się ta składanka, to spokojnie może brać się za regularne wydawnictwa studyjne. A po które najlepiej sięgnąć i które są warte uwagi? Czy są w ogóle jakieś niewarte? Oto moja odpowiedź (w linkach pełne recenzje omawianych płyt):


Ocena: 6/10

Bez wątpienia nie jest debiutem powalającym. Nie jestem nawet pewien, czy jest debiutem dobrym. Jasno jednak określa aspiracje muzyków i pokazuje, że mają pomysł na siebie. Ani Wood, ani Lynne nie zaprezentowali się bezbłędnie, ale obaj pokazują swoje niezwykłe umiejętności w pisaniu prostych, acz wpadających w ucho i pomysłowo brzmiących piosenek. Na szczególne wyróżnienie zasługują powalający 10538 Overture, beatlesowsko brzmiący Look at Me Now (kuzyn Eleanor Rigby), a także nieco zapomniany, acz uroczy Mr. Radio. Poza tym są dobre momenty, ale album nie zachwyca całościowo. Słychać, że muzykom brakuje doświadczenia i nie bardzo wiedzą, jak swoje pomysły przełożyć na papier. Generalnie jest to jednak płyta satysfakcjonująca, momentami wręcz bardzo dobra, acz nie zapowiadająca jeszcze największych osiągnięć grupy.


Ocena: 8/10

W trakcie sesji zespół opuścił Roy Wood, zostawiając Lynne'a na lodzie. Ten jednak się nie poddał i wziął na siebie skomponowanie całego materiału i realizację. Czasu było niewiele, więc postanowił rozbudować już zaczęte kompozycje, bo wiedział że nie zdążyłby napisać odpowiedniej liczby nowych piosenek, by wypełnić płytę. Ostatecznie powstał najbardziej progresywny album ELO. Jest tu tylko 5 kompozycji, ale najkrótsza trwa niespełna 7 minut. Nie zawsze przekonująco brzmią utwory rozpoczynające i kończące album, w których pojawia się parę nudnych momentów, ale centralne 3 piosenki to rewelacyjne granie z polotem, oryginalne i nieoczywiste. Mimo, że największą popularność zdobyła nowa wersja Roll Over Beethoven, to mi najbardziej do gustu przypada urocze Momma. Jednak cały album to gigantyczny krok do przodu w stosunku do poprzednika i prawdziwy pokaz twórczych możliwości Lynne'a.


Ocena: 6/10

On the Third Day to pierwszy sprawdzian dla twórczych możliwości Lynne'a. Ten jednak nie miał pomysłu na album, więc postanowił poskładać go z kilku szkiców, bo i czasu na stworzenie było niewiele (wydanie ELO 2 mocno się opóźniło, więc na dopracowanie kolejnej płyty Jeff miał mniej czasu). Może dlatego ten album sprawia wrażenie mocno niedopracowanego, a jednocześnie nie pozostawiającego złudzeń, że gdyby trochę nad nim posiedzieć, to byłoby to o wiele lepsze dzieło. To właśnie tu znalazły się przeboje Showdown i Ma-Ma-Ma-Belle, a także, mniej znany acz bardzo przeze mnie lubiany, Bluebird is Dead. Poza tym utwory mają dobre momenty, ale całościowo nie zachwycają, a płyta wypada mało przekonująco i niezbyt angażująco.


Ocena: 9/10

Pierwsza "wielka" płyta Electric Light Orchestra. Tym razem na dopracowanie materiału Lynne miał sporo czasu, więc postanowił stworzyć album koncepcyjny. Wymyślił więc historię Marzyciela, który nie radzi sobie z rzeczywistością, więc ucieka w świat swoich marzeń sennych. Wokół tej opowieści Jeff zbudował prawdziwą rock operę z powracającymi motywami i znakomitymi kompozycjami, które bezbłędnie się zazębiają. Mimo, że piosenki są bardzo dobre, to najlepiej wypadają właśnie jako jedna, przemyślana całość. Praktycznie każda piosenka to sztos. Mamy tu przecież Can't Get It Out of My Head, Boy Blue, Laredo Tornado, Poor Boy (The Greenwood), Nobody's Child, czy też wspaniały utwór tytułowy. Każda piosenka sprawia wrażenie dopracowanej i dopieszczonej. Lynne postanowił też nie bawić się w półśrodki i do nagrywania zatrudnił całą orkiestrę, zamiast dublować partie kilku smyczków, by stworzyć wrażenie potężnej oprawy symfonicznej. Orkiestra zbyt mocno jednak dominuje, w efekcie czego brakuje mi w brzmieniu jeszcze tej idealnej symbiozy między rockiem a symfoniką. Do tego zespół jeszcze dojdzie. Na ten moment jednak należy uznać Eldorado za jeden z najlepszych albumów Electric Light Orchestra, który zdecydowanie jest godny polecenia.


Ocena: 7/10

Na tej płycie z pewnością ELO dopieściło brzmienie, dzięki czemu mamy tu już niemal idealną symbiozę. W porównaniu do Eldorado zabrakło tu jednak spójności materiału, a i same piosenki nie zawsze zachwycają. Co prawda mamy tu takie utwory jak przebojowe Evil Woman i Strange Magic, ale nie gorzej prezentują się także Waterfall i Down Home Town. Nieźle wypada też Fire on High, aczkolwiek jest to tylko dziwaczny numer pełniący funkcję preludium całego longplaya. Pozostałe 3 utwory wypadają jednak zdecydowanie słabiej, choć - bądźmy sprawiedliwi - nie odpychają szczególnie. Face the Music, mimo niezaprzeczalnego potencjału przebojowego i kilku wyśmienitych kompozycji, nie zachwyca i jest delikatnym krokiem w tył w stosunku do Eldorado.


Ocena: 10/10

A New World Record to pierwszy, idealny od początku do końca, album Electric Light Orchestra. Przede wszystkim z płyty udało się wykroić aż 4 przebojowe single: Telephone Line, Rockaria!, Do Ya i Livin' Thing, wszystkie bardzo przeze mnie lubiane. Warto jednak zauważyć, że i pozostałe piosenki nie wypadają wcale gorzej i należy im się tyle samo uznania i uwagi. Co do brzmienia: wreszcie osiągnięto idealny balans i to właśnie od A New World Record należy datować powstanie ikonicznego już dziś brzmienia ELO. Nie ma co tu się dłużej rozwodzić: to po prostu jeden z najlepszych i najwybitniejszych albumów zespołu i zarazem najlepsza propozycja na początek przygody.


Ocena: 10/10

A czemu najlepszą propozycją nie jest Out of the Blue? Przecież wszyscy mówią, że to najlepsze ELO, a i moja recenzja przyznaje im rację. No tak, tyle że jest to album bardzo długi, gdyż trwa trochę ponad godzinę, a nie dla każdego taka porcja muzyki może być strawna na raz, a ponadto łatwo się zniechęcić do Electric Light Orchestra, gdy na pierwszy ogień bierze się taką ilość materiału. Aczkolwiek, trzeba przyznać, że przez ten czas, Lynne ani na chwilę nie odpuszcza i, jak z rękawa, wyciąga kolejne znakomite utwory z chwytliwymi i niebanalnymi melodiami, które, wydaje się, znamy od zawsze. Wystarczy spojrzeć na listę utworów. Co my tu mamy: Turn to Stone, Sweet Talkin' Woman, Starlight, Steppin' Out, Standin' in the Rain, Summer and Lightning, Sweet is the Night, Wild West Hero... Czy coś pominąłem? No tak, przecież to właśnie tu znalazł się Mr. Blue Sky; utwór-ikona, rozpoznawalny od pierwszych dźwięków nawet dla osób nie znających twórczości ELO. Cały album wręcz olśniewa mnogością barw i idealnym, klarownym brzmieniem. Czy ma słabsze momenty? Oczywiście, że tak, ale w konfrontacji z całością, przestają one mieć znaczenie. (Znamy przecież dużo dwupłytowych albumów, które mają parę słabszych momentów, a i tak zachwycają, by wymienić choćby The Beatles, Songs in the Key of Life, Goodbye Yellow Brick Road, Blonde on Blonde, The Wall czy wręcz trzypłytowy All Things Must Pass).  Płyta doskonała, skończona i wybitna.


Ocena: 9/10

To zdecydowany zwrot ELO w stronę stylistyki disco, bardzo popularnej w latach 70. Lynne postanowił jednak pomieszać ten gatunek ze swoim nieodłącznym stylem, dzięki czemu powstało kolejne wspaniałe i zachwycające dzieło. Utwory takie jak Shine a Little Love, Confusion, Need Her Love, The Diary of Horace Wimp, Last Train to London czy Don't Bring Me Down wręcz zachwycają i zostają nam w głowie już na zawsze. Czemu więc uznaję tę płytę za album słabszy od poprzednich dwóch? Jest dużo krótszy, więc w oczy kłuje bardziej wpadka, za którą trzeba uznać On the Run, a ponadto brakuje tu takiej "iskry geniuszu", czegoś co by sprawiło, że płyta powali mnie na kolana już od pierwszych dźwięków. Zamiast tego mamy naprawdę wspaniałe i olśniewające granie, acz nie doskonałe, i nie dla każdego, ale jak najbardziej zachęcam do zapoznania się z tym materiałem, bo znajduje się tu sporo wartych uwagi momentów.


Ocena: 6/10

Xanadu to film absolutnie kultowy, zwłaszcza dla tych, którym kojarzy się z młodzieńczymi latami. Mimo że został całkowicie zrównany z ziemią przez krytyków, ma swój urok i sporo osób może się na nim dobrze bawić. Zupełnie jak przy soundtracku. Z tym że dobrze bawić się można tylko przy stronie ELO, która zresztą została dość doceniona artystycznie. Niestety, płytę w dół ciągnie strona A, dzięki której wytwórnia chciała wypromować młodziutką Olivię Newton-John. Muzyka tam zawarta jest banalna, prosta i irytująco jednowymiarowa. Strona B pokazuje natomiast, jak wiele mogłaby zyskać cała płyta, gdyby pozwolono samodzielnie zapełnić ją ELO. Oczywiście dziś najbardziej pamiętany jest rewelacyjny All Over the World, ale na uwagę zasługują też utwór tytułowy (tu śpiewany przez Newton-John, ale polecam też zapoznać się z wersją Jeffa na składance Flashback) czy The Fall. Lepiej słuchać tej płyty jako EP-ki, zapoznając się tylko ze stroną B, gdyż odbierana jako całość wypada naprawdę słabo i zachowawczo, a niesmaku wywołanego Newton-John nawet ELO nie jest w stanie zrekompensować.


Ocena: 8/10

Jeśli ktoś uważał, że na Discovery ELO zdradziło swój styl, to przed przesłuchaniem Time radziłbym mu wziąć jakieś tabletki na uspokojenie. Próżno szukać tu symfoniki, która została zastąpiona tu elektroniką i chłodnym, futurystycznym brzmieniem. Chciałbym jednak wziąć je w obronę, gdyż trudno wyobrazić sobie ciepłe, orkiestrowe aranżacje do albumu koncepcyjnego opowiadającego taką a nie inną historię. Time do dziś uznawane jest za jeden z najlepszych albumów koncepcyjnych i ciężko się z tym nie zgodzić. Historia jest naprawdę interesująca, ale Lynne nie pozwolił by stała się ona ważniejsza niż muzyka, więc wszystkie kompozycje są idealnie wysmakowane i niebanalne. Dlaczego więc nie ma maksymalnej oceny? Moim zdaniem po prostu ten album w pewnym momencie zaczyna męczyć; czuć że dla ELO było to nowe terytorium i momentami po prostu za dużo jest tych syntezatorów, przez które kolejne piosenki zaczynają się zlewać w jedną. Niemniej, Time pozostaje w moim prywatnym rankingu płyt Electric Light Orchestra bardzo wysoko, lubię do niej wracać i jak najbardziej zachęcam do zapoznania się z nią, nawet początkujących słuchaczy, choć wówczas warto mieć świadomość tego, iż jest to album mało reprezentatywny.


Ocena: 5/10

Rozdział zatytułowany "Electric Light Orchestra" Jeff Lynne chciał zamknąć już po Discovery, jednak wytwórnia przypomniała mu w mało zawoalowany sposób, że jest im dłużny jeszcze 3 albumy. Ciężko w to więc uwierzyć, ale Time był płytą robioną na siłę. Tam jednak czuć było tę pasję i przekonanie do przedstawianej tam zawartości. Na Secret Messages jednak ten zapał gdzieś uleciał. Ciężko oprzeć się wrażeniu, że Jeff zaczął przetrząsać szuflady w poszukiwaniu piosenek, które mógłby tu wykorzystać, a gdy nic tam nie znalazł, to skomponował na szybko byle co. Nie powiem, jest tu parę udanych momentów jak utwór tytułowy, Loser Gone Wild, Letter from Spain, Train of Gold i Rock 'n' Roll is King. Ale de facto to raptem początek i końcówka płyty. W środku zaś wieje nudą i mało angażującymi pomysłami. To właśnie na Secret Messages po raz pierwszy czuć zmęczenie materiału i brak pasji. A tego już ELO wybaczyć nie można. Bo każdemu zdarzają się słabsze chwile, ale ani na chwilę nie może przestać zależeć.


Ocena: 3/10

I wreszcie ten album. Legendarny niemal tak jak Eldorado, A New World Record czy Out of the Blue. Szkoda tylko, że jego legenda wzięła się od żenująco niskiego poziomu. Czy jest to więc aż tak tragiczny krążek, że nie ma tu żadnej wartościowej piosenki? Nie, bo całkiem nieźle trzymają się Getting to the Point, Secret Lives i Endless Lies. Z tym, że to właściwie tyle lepszych momentów. Żeby było jasne: są one po prostu niezłe, absolutnie nie ma co stawiać ich w jednym szeregu z innymi arcydziełami kompozycyjnymi Lynne'a. Ta płyta jest jednak rzeczywiście koszmarna. Od plastikowego brzmienia zaczynając, przez mielizny kompozycyjne, na miernym wykonaniu kończąc. Jest to z pewnością najgorsza płyta ELO i odradzam sięgnięcie po nią każdemu słuchaczowi. 


Ocena: 7/10

Zacznijmy przede wszystkim od tego, że Zoom zostało podpisane szyldem Electric Light Orchestra tylko w celach marketingowych. Album tworzony był przez Jeffa jako jego kolejny solowy longplay, ale wytwórnia zadecydowała inaczej. Płyta rozeszła się jednak bez echa, a promująca ją trasa koncertowa nie doszła do skutku ze względu na nikłe zainteresowanie. Czy więc naprawdę jest to aż tak zła płyta? Zdecydowanie nie. Powiem więcej: ja nawet bardzo ją lubię. Trzeba jednak mieć na uwadze to, że sięgając po nią, nie sięgamy po ELO, a po album Lynne'a. Nie ma może symfoniki, ale za to aż roi się tu od znajomych harmonii i wpadających w ucho melodii. Mamy tu parę kawałków dynamicznych, ale nie brakuje też chwytających za serce ballad. Polecam więc (choćby dla takich piosenek jak Alright, Moment in Paradise, State of Mind, Easy Money, It Really Doesn't Matter, Ordinary Dream czy zwłaszcza Lonesome Lullaby) , aczkolwiek nie na początek przygody.


Ocena: 7/10

Chyba nikt nie spodziewał się, że Jeff Lynne jeszcze wróci. Aczkolwiek po wielkim sukcesie koncertu w Hyde Parku, gdzie z nowym zespołem zagrał pod szyldem Jeff Lynne's ELO, chyba przekonał się, że ludzie wciąż kochają Electic Light Orchestra. Postanowił więc wrócić z nowym albumem. Żeby była jasność - Alone in the Universe kontynuuje trend zapoczątkowany na Armchair Theatre (solowym albumie Jeffa), a kontynuowanym na Zoom. Próżno więc szukać tu symfoniki, którą przecież ELO zawładnęła sercami słuchaczy w latach 70., jednak oczekiwać można jak najbardziej pięknych melodii i wpadających w ucho kompozycji. To właśnie dostajemy. I nic więcej. Wszystko zagrane jest z pasją, sercem i czuć tu po prostu miłość do muzyki. Tyle wystarczy, by się tego miło słuchało. Prosta płyta dla fanów, ale raczej tylko dla nich, bo nowych słuchaczy to tym krążkiem Jeff raczej sobie nie zjedna.


Ocena: 6/10

From Out of Nowhere zaczyna się dokładnie w tym samym miejscu, w którym skończyło się Alone in the Universe. Na dobrą sprawę mógłby to być nawet jeden album i nikt nie zauważyłby różnicy. Chociaż ponad godzina tak jednowymiarowego grania mogłaby stać się nie do wytrzymania. Na obu albumach Jeff nawet nie udaje, że chodzi o coś więcej niż proste, wpadające w ucho piosenki, które mają dostarczyć słuchającym nieco wytchnienia i radości z samego słuchania. I te płyty spełniają swoją rolę. From Out of Nowhere jest nieco słabsze od Alone in the Universe, ale i tu znalazły się znakomite piosenki, które warte są uwagi (utwór tytułowy, All My Love, One More Time, Sci-Fi Woman, Time of Our Life, Songbird), a całość płynie przyjemnie przez pół godziny. Chociaż, ponownie, jest to płyta raczej dla fanów, gdyż nie sądzę, by zawartość zdołała przekonać do ELO jakichś nowych słuchaczy. To po prostu prezent od Lynne'a dla fanów, w podziękowaniu za ich lojalność i wynagrodzenie wielu lat milczenia artysty na scenie muzycznej. Na ten moment to ostatnia płyta Jeff Lynne's ELO, ale - wiadomo - czekamy na więcej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...