niedziela, 28 czerwca 2020

"Master of Puppets" - Metallica [Recenzja]


Z racji tego, że z sesji do Ride the Lightning nie ostał się żaden numer, panowie z Metalliki musieli wziąć się za pisanie od zera. Lars Ulrich i James Hetfield zamknęli się więc w garażu na pierwsze próby i stworzyli tam szkice większości numerów, a dopiero po nich dołączyli do nich Kirk Hammett i Cliff Burton. Formalnie rzecz biorąc, Master of Puppets (taki tytuł ustalono jeszcze przed wejściem do studia, od najlepszego, ich zdaniem, numeru) był pierwszym w pełni wspólnym albumem zespołu, a przynajmniej, jak określa to Kirk, "definitywną deklaracją muzyczną tego składu". 6 utworów ukończono jeszcze przed wejściem do studia, a do dopracowania zostawiono tylko Orion i The Thing That Should Not Be.
Początkowo panowie nowy longplay mieli nagrywać w Los Angeles, jednak bardzo im zależało, by uzyskać brzmienie które wypracowali na Ride the Lightning, a do tego było im potrzebne pomieszczenie wyłożone drewnem. Nie mogli takiego znaleźć, więc ostatecznie wrócili do Danii, gdzie nagrywali poprzednią płytę. Tuż przed wylotem do Kopenhagi, muzycy zorientowali się, że nie ma z nimi Burtona. Olali to jednak, bo wiedzieli, że Cliffowi zdarza się czasem żyć we własnym świecie. Ten dołączył do nich tydzień później, jednak okazało się, że było to przemyślane działanie z jego strony, bo nie miał zamiaru bezczynnie siedzieć w studiu, czekając aż Larch wreszcie nagra partie perkusyjne. Wszyscy w studiu czuli się już o wiele swobodniej, a Kirk i Lars zaliczyli nawet parę lekcji gry, by doskonalić warsztat. Hammett wskazuje ponadto na to, że Burton miał decydujący wpływ na kształt albumu, bo miał wiele pomysłów nie tylko odnośnie samych kompozycji, ale i brzmienia całości.
Płyta ukazała się w marcu 1986 roku. Wytwórnię bardzo martwił brak jakiegokolwiek utworu z potencjałem singlowym. Okazało się jednak to zupełnie niepotrzebne, bo w dniu premiery przed sklepami muzycznymi ustawiły się długie kolejki fanów. W ciągu roku od premiery, Master of Puppets sprzedał się w półmilionowym nakładzie i zagwarantował zespołowi solidne miejsca na listach. Panowie wyruszyli w trasę po USA, gdzie supportowali samego Ozzy'ego Osbourne'a. W 2003 roku, w Stanach właśnie, album pokrył się sześciokrotną platyną (6 milionów sprzedanych egzemplarzy)

Już na etapie rozpoczynającego całość Battery można zauważyć podobieństwa do wydanego 2 lata wcześniej Ride the Lightning, bowiem tu również mamy trashowy czad z akustycznym wstępem. O ile jednak w Fight Fire With Fire była to bardziej wprawka na gitarę akustyczną, tak ten wstęp - inspirowany bardzo muzyką westernową - można by określić jako "cisza przed burzą"; ma mroczniejszy, bardziej tajemniczy klimat, który skutecznie przyciąga uwagę. Po chwili mamy ciężkie uderzenie całego zespołu, po którym Hetfield zaczyna grać ultra-szybki riff napędzający cały kawałek. Nie można odmówić mu mocy - to rewelacyjny numer, w którym Metallica nie bierze jeńców. Co do tekstu: wbrew pozorom, nie opowiada on o wojnie i wiążącymi się z nią konsekwencjami. Według Jamesa, jest to opowieść o człowieku, w którym wzrasta agresja, aż w końcu doprowadza do tego, że popada on w obłęd. Co do warstwy muzycznej: mamy tu świetne, agresywne wokale Hetfielda, który bardzo przekonująco "wyszczekuje" tekst, mocarne bębny Ulricha (Lars najlepiej sprawdza się właśnie w takich szybkich utworach, gdzie mniejsze znaczenie ma precyzja, a większe - siła i zdrowa "napierdzielanka"), Hammett rewelacyjnie wygrywa solówkę, a o basie Burtona nie ma co mówić, bo wiadomo - to klasa sama w sobie i gwarant dobrego brzmienia. Kończąc: Battery to rewelacyjny kawałek udanie rozpoczynający longplay i można śmiało po nim ostrzyć sobie zęby na więcej.

Circle of destruction, hammes comes crushing
Powerhouse of energy
Whipping up a fury, dominating flurry
We create the battery

Smashing through the boundaries, lunacy has found me
Cannot stop the battery
Pounding out agression, turns into obsession
Cannot kill the battery
Cannot kill the family, battery is found in me

Pod indeksem drugim kryje się tytułowy Master of Puppets. Co tu dużo mówić: utwór-ikona. Poczynając od charakterystycznego początku, przez rewelacyjny tekst o uzależnieniu od narkotyków, przez progresywny charakter kompozycji, kończąc oczywiście na ikonicznych refrenach ze skandowanym: "Master! Master!" Hetfield mówił o tym kawałku, że próbowali stworzyć coś w stylu Creeping Death, tylko bardziej rozbudowane. Skoro już mowa o Ride the Lightning, to na tym etapie również mamy kolejne podobieństwo do poprzednika: pod dwójką znów kryje się utwór tytułowy o nieco progresywnym charakterze. Master of Puppets jest jednak zdecydowanie lepiej poprowadzony (prawdopodobnie największa w tym zasługa Cliffa, który lepiej czuł się w nieco bardziej skomplikowanych - jak na standardy tego zespołu - formach) i wypada o wiele bardziej przekonująco. Znów mamy tu prawdziwe wywrotki dobra ze szczególnym wskazaniem na znakomite wokale Hetfielda, który chyba jeszcze nigdy nie śpiewał tak przekonująco. Nic dziwnego - po latach James przyznał, że tekst ten jest zapisem jego rosnącego wówczas problemu z alkoholem (z którego efektami muzyk boryka się do dzisiaj), jednak spojrzeć można na to szerzej; to opowieść o ludziach zatracających się w narkotykach, przez co tracą kontakt z rzeczywistością. Po ultra-szybkiej pierwszej części mamy akustyczne zwolnienie i nieco bardziej balladowy wątek z solówką Hammetta; po chwili jednak napięcie narasta i powoli znów wracamy do początkowych motywów. Warto dodać, że solówka Kirka, która pojawia się na koniec, została tu puszczona... od tyłu. Podsumowując... Ale czy w ogóle jest sens? Moim zdaniem to po prostu najlepszy numer Metalliki i jeśli ktoś go nie zna, po prostu warto to nadrobić.

Hell is worth all that, natural habitat
Just a rhyme without a reason
Never-ending maze, drift on numbered days
Now, your life is out of season

I will occupy, I will help you die
I will run through you, now I rule you too

Come crawling faster,
Obey your master
Your life burns faster
Obey your master, master

Master of puppets, I'm pulling your strings
Twisting your mind and smashing your dreams
Blinded by me, you can't see a thing
Just call my name 'cause I'll hear you scream

Na Ride the Lightning po utworze tytułowym mieliśmy For Whom the Bell Tolls. Muszę z przykrością stwierdzić, że The Thing That Should Not Be po prostu nie dorasta mu do pięt. Więcej: to dość średni kawałek, który mocno obniża poziom. Całkiem nieźle wypada basowy wstęp Burtona, jednak później jest już raczej zachowawczo i nie dzieje się tu nic wartego uwagi; mamy tu patenty, które Metallica zdążyła nam już zaprezentować, chociaż przecież wydała dopiero dwie płyty. Owszem, mamy tu niezły i ciężki klimat, w porządku jest też tekst (opowiadający historię Upiora) i gra muzyków, ale po prostu zabrakło tu "tego czegoś", co chwytało by za gardło tak jak Battery lub Master of Puppets. Jest nieźle, ale to jednak za mało.

Not dead, which eternal lie
Stranger eons death my die
Drain you of your sanity
Face the thing that should not be

Fearless wretch, insanity
He watches, lurking beneath the sea
Great old one, forbidden site
He searches, hunter of the shadows is rising
Immortal
In madness you dwell

Znacznie ciekawiej wypada pół-balladowe Welcome Home (Sanitarium). "Sanitarium" to autorski zwrot Hetfielda, który powstał z połączenia słów "sanatorium" i "sanity" (czyli "zdrowie psychiczne"). Sam tekst powstał pod wpływem filmu Lot nad kukułczym gniazdem i - trzeba to przyznać - wypada naprawdę przejmująco, opowiadając historię szaleństwa z perspektywy człowieka zamkniętego w szpitalu psychiatrycznym. Hetfield przyznawał się, że podkradł komuś riff, ale do dziś nie zdradził komu. Mimo że wielu fanów psioczyło na Fade to Black, Metallice spodobała się stylistyka balladowa i chcieli ten zabieg powtórzyć, ale tym razem zależało im, by stworzyć coś z refrenami. Melodia w nich okazała się jednak zbyt ciężka dla Jamesa, który po wielu nieudanych próbach musiał w końcu zaśpiewać ją tonację niżej. Nie bardzo rozumiem hejtu, który wylał się na Fade to Black; jeśli metalowe zespoły chcą grać ballady i robią to dobrze, to nie ma dla mnie problemu. Ja wspomniany kawałek z Ride the Lightning (nomen omen mamy tu kolejne podobieństwo, bowiem tam również pojawia się on jako czwarty utwór) bardzo lubię, podobnie zresztą jak Welcome Home (Sanitarium). Mam jednak problem, gdyż ciężko mi się zdecydować, który bardziej mi się podoba. Ten pierwszy urzekł mnie wewnętrzną frustracją młodego człowieka, który nie ma już siły by dłużej żyć, co wyczuwalne jest dosłownie w każdej nucie. Z kolei ballada (choć niepozbawiona udanych zaostrzeń) z Master of Puppets wprost obezwładnia mnie swoją klaustrofobią i podskórnym niepokojem. W tym starciu zarządzam co najmniej remis.

Welcome to where time stands still
No one leaves and no one will
Moon is full, never seems to change
Just labelled mentally deranged
Dream the same thing every night
I see our freedom in my sight
No locked doors, no windows barred
No things to make my brain seem scarred
Sleep, my friend, and you will see
That dream is my reality
They keep me locked up in this cage
Can't they see it's why my brain says "rage"?

Sanitarium
Leave me be
Sanitarium
Just leave me alone

Po balladzie na Ride the Lightning mieliśmy Trapped Under Ice czyli udany, prosty do bólu trashowy cios w twarz. Disposable Heroes jak najbardziej spełnia wymagania, jednak brak tu czegoś tego, co tak ujmowało choćby przed chwilą w Welcome Home (Sanitarium). Na szczęście jednak - w przeciwieństwie do The Thing That Should Not Be - nie można o tym kawałku powiedzieć, że jest nijaki. Owszem, przydałoby się może trochę posiedzieć i popracować nad melodią, bo średnio to wszystko wpada w ucho, ale jak już leci, to jest naprawdę bardzo dobrze. Mamy tu i szybkie tempo i dobre wokale i świetny tekst o żołnierzach, którzy są jedynie marionetkami w rękach polityków (echa War Pigs Black Sabbath).

Barking of machine-gun fire, does nothing to me now
Sounding of the clock that ticks, get used to it somehow
More a man, more stripes you wear, glory seeker trends
Bodies fill the fields I see, the slaughter never ends

Soldier boy, made of clay, now an empty shell
Twenty-one, only son, but he served us well
Bred to kill, not to care, do just as we say
Finished here, greeting death, he's yours to take away

"Making love with his ego Ziggy sucked up into his mind/Like a leper mesiah/When the kids had killed the man I had to break up the band" - to cytat z utworu Ziggy Stardust z niezapomnianego albumu The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars Davida Bowiego. To właśnie z tej zwrotki James Hetfield wziął tytuł i samą frazę: Leper Messiah. O czym jednak ten tekst opowiada? Interpretacji jest bez liku, przy czym najbardziej prawdopodobne jest chyba "zadedykowanie" jej Stowarzyszeniu Chrześcijańskiej Nauki, do którego należała matka Hetfielda, i zgodnie z ich zaleceniem nie podjęła się leczenia choroby nowotworowej, w efekcie czego zmarła. Chociaż równie dobrze można by podpiąć to pod jakiegokolwiek kaznodzieję, który żeruje na wierze innych ludzi. Może nie jest to kawałek lepszy niż Creeping Death, ale - wbrew powszechnej opinii - bardzo go lubię. Szczególnie niespieszny wstęp ze świetnym riffem i znakomite melodie w refrenach. O tekście, wokalach i grze muzyków nie będę nawet po raz kolejny wspominał, bo wszystko jest tu na poziomie i może się, jak najbardziej, podobać.

Time for lust, time for lie
Time to kiss your life goodbye
Send me money, send me green, heaven you will meet
Make a contribution and you'll get a better seat
Bow to leper messiah

Wielką estymą darzy się The Call of Ktulu, a jeszcze większym objawieniem muzyki "progresywnej" obwołano Orion. Powiem na wstępie: jest tu parę udanych momentów, ale na ogół wieje tu po prostu nudą. Panowie chyba nie wyciągnęli wniosków z niepotrzebnych dłużyzn w The Call of Ktulu i ponownie porwali się z motyką na słońce. No, umówmy się, nie ten format i nie te umiejętności, żeby tworzyć progresywne instrumentalne utwory rozciągnięte do prawie 9 minut. Słychać tu parę dobrych pomysłów - to prawda - jednak panowie nie mają za bardzo pomysłu, co z nimi dalej począć, przez co najpierw ogrywają je w nieskończoność, by zaraz nagle przeskoczyć do innego i cała sytuacja się powtarza. Zupełnie nie rozumiem zachwytów kierowanych do Orion, bowiem jak dla mnie jest on po prostu bardzo szkodliwy, bezlitośnie obnażając niedostateczny talent muzyków do tworzenia tego typu kompozycji.
Niesmak po Orion pomaga nieco naprawić Damage, Inc., czyli kolejny ultra-szybki trashowy "kop w ryj" ze świetnymi, skandowanymi refrenami i tekstem, w którym Hetfield wypluwa z siebie całą młodzieńczą frustrację (zapowiedź Dyers Eve). Metallica właśnie takiego grania powinna się trzymać, a nie porywać się na jakieś pesudo-progresywne 9-cio minutowe nudy. 

Slamming through, don't fuck with razorback
Stepping out? You'll feel our hell on your back
Blood follows blood and we make sure
Life isn't for you and we're the cure
Honesty is my only excuse
Try to rob us of it, but it's no use
Steamroller action crushing all
Victim is your name and you shall fall


Master of Puppets to krążek momentami bliźniaczo podobny do Ride the Lightning, o czym już wielokrotnie wspominałem w tej recenzji, więc nie będę ponownie wymieniać wszystkich podobieństw i różnic. Jednak przemówił do mnie odrobinę mniej niż poprzednik. Najdziwniejsze jest to, że nie potrafię tego nawet dobrze uzasadnić. Przecież to tu trafiły jedne z moich ulubionych kawałków Metalliki - Battery, Master of Puppets, Welcome Home (Sanitarium) czy Damage, Inc. Momentami jednak całość jest nieco za bardzo tworzona i grana na autopilocie i czuć po prostu, że mamy tu niewiele ponad recykling starszych pomysłów. Szkoda energii i pasji wyczuwalnej w graniu i śpiewaniu muzyków, na tak słabe kawałki jak The Thing That Should Not Be czy nudnawy Orion. Owszem, Ride the Lightning też miał swoje wady, jednak mniej tam było tak nijakich momentów jak dwie pierwsze piosenki strony B, które podczas słuchania wypadają bardzo dobrze, jednak gdy album się skończy, kompletnie o nich zapominamy. Mimo statusu, jaki ma ten album w świecie metalu (i nie tylko), nie uważam go ani za najlepszy album Metalliki, ani za jeden z ważniejszych albumów heavy metalu (chyba że mówimy o popularyzacji tego odłamu, wówczas może mógłbym się zgodzić).

Ocena: 8/10


Master of Puppets: 54:47

1. Battery - 5:13
2. Master of Puppets - 8:35
3. The Thing That Should Not Be - 6:36
4. Welcome Home (Sanitarium) - 6:27
5. Disposable Heroes - 8:17
6. Leper Messiah - 5:40
7. Orion - 8:27
8. Damage, Inc. - 5:32

piątek, 26 czerwca 2020

"Still Crazy After All These Years" - Paul Simon [Recenzja]


Mimo, że poprzednie albumy Paula Simona cieszyły się sporym powodzeniem, wielki sukces odniósł dopiero Still Crazy After All These Years. W całości powstał w 1975 i z miejsca okazał się wielkim przebojem, który wypromował 4 hitowe single, które trafiły do Top 40 w Stanach Zjednoczonych (50 Ways to Leave Your Lover, Gone at Last, My Little Town Still Crazy After All These Years). Jakby tego było mało, płyta zgarnęła też dwie nagrody Grammy w kategoriach Album of the Year i Best Male Pop Vocal Performance. Z pewnością kolejnym argumentem, który miał przyciągnąć publiczność do kupna albumu, było to że znalazła się tu piosenka... duetu Simon & Garfunkel. I to nie jakiś niewydany utwór wygrzebany z szuflady, ale specjalnie napisana nowa kompozycja, którą Paul wykonał wraz z Artem (My Little Town znalazło się też zresztą na wydanym również w 1975 roku albumie Garfunkela - Breakaway). To wszystko sprawiło, że Still Crazy After All These Years sprzedawał się wręcz świetnie; trafił do zestawień na całym świecie, został uznany za jeden z najlepszych albumów 1975 roku, a także pokrył się platyną (Kanada) i dwukrotnie - złotem (Wielka Brytania i Stany Zjednoczone).

Utwór tytułowy z tej płyty to jeden z większych przebojów Simona. Still Crazy After All These Years to delikatna, elegancko zaaranżowana piosenka z przyjemną melodią i - jak to u Paula bywa - bardzo ciekawym tekstem. O znakomitych wokalach nawet nie ma co wspominać, bo Simon od zawsze charakteryzował się sporym wyczuciem w tym względzie, więc i tutaj nie zawodzi. Utwór otwiera album z klasą, skutecznie zaostrzając apetyt na resztę.

Now I sit by my window, and I watch the cars
I fear I'll do some damage one fine day
But I would not be convicted
By a jury of my peers

Still crazy after all these years

My Little Town to wspomniany już przeze mnie we wstępie kawałek śpiewany przez Simona wespół z Artem Garfunkelem. Jeśli chodzi o stylistyce, to powiedziałbym że najbliżej tej piosence do Bookends; nawet nastrojowo mam przeczucie, że całkiem nieźle by się tam odnalazła. Nie ma co tu się więcej o tym utworze rozpisywać, bo to po prostu typowy numer dla tego duetu; mamy tu i świetną harmonię, i wpadającą w ucho, delikatną melodię, dynamiczne tempo, ciekawy tekst, i świetne partie zarówno Paula, jak i Arta. Dobrze znów usłyszeć tę dwójkę razem.

In my little town
I grew up believing
God keeps His eye on us all
And He used to lean upon me
As I pledged allegiance to the wall
Lord I recall
My little town

I Do It for Your Love to kompozycja, które kontynuuje klimat rozpoczęty przy okazji Still Crazy After All These Years. To bardzo delikatna, zwiewna i refleksyjna piosenka z poetyckim i poruszającym tekstem, które Simon okrasił dodatkowo nienarzucającą się aranżacją i melodyjną, acz nieprzesadzoną interpretacją wokalną. Mimo, że nie mam o tym utworze dużo do napisania, to po prostu bardzo dobry kawałek, który gwarantuje 4 minuty pięknego klimatu i rozmarzenia.

The sting of reason
The splash of tears
The northern and the southern hemispheres
Love emerges, and it disappears
I do it for your love

Jednak, nie oszukujmy się, największy przebój z tej płyty może być tylko jeden, a jest nim bezsprzecznie: 50 Ways to Leave Your Lover. Niespiesznie rozwijająca się melodia, najlepszy chyba na płycie tekst, aranż dodający całości nieco mrocznego i tajemniczego nastroju, no i sama interpretacja Simona wspierana w refrenach przez damskie chórki. Do dziś jest to jeden z najbardziej znanych utworów Paula, i zupełnie zasłużenie; ja sam uwielbiam do niego wracać, i za każdym razem niezmiennie mnie intryguje.

She said "it grieves me so to see you in such pain
I wish there was something I could do to make you smile again"
I said "I appreciate that, and would you please explain
About the 50 ways?"

She said "why don't we both just sleep on it tonight
And I believe in the morning, you'll begin to see the light"
And then she kissed me, and I realized she probably was right
There must be fifty ways to leave your lover
Fifty ways to leave your lover

Night Game wypada zdecydowanie mroczniej i bardziej lirycznie niż pozostałe 4 kompozycje. Nie chcę się powtarzać, znów chwaląc tekst, aranż i wokale, więc powiem tylko jedno słowo: perełka.

The stadium was old
Older than the screams
Older than the teams
There were three men down
And the season lost
And the tarpaulin was rolled
Upon the winter frost

Puls podbija nieco żwawsze, gospelowe Gone at Last (po tak ostentacyjnej fascynacji tym gatunkiem, jakie Paul zaprezentował na Live Rhymin' pozostawało nam tylko oczekiwać na kolejne utwory tego typu), gdzie Simon odsuwa się nieco w cień i sporo miejsca zostawia towarzyszącym mu Phoebe Snow i The Jessy Dixon Singers. Panie rzeczywiście mają tu co robić, a Paul przebija się tylko raz na jakiś czas. W moim odczuciu ta kompozycja jest nieco mniej wyrazista, aniżeli poprzednie, jednak wciąż trzyma poziom i wypada całkiem zgrabnie.

Once in a while from out of nowhere
When you don't expect it, and you're unprepared
Somebody will come and lift you higher
And your burdens will be shared
Yes I do believe, if I hadn't met you
I might still be sinking fast

O wiele bardziej przemawia do mnie Some Folks' Lives Roll Easy, czyli powrót do bardziej melancholijnego klimatu. Można się w tym dźwiękach rozpłynąć.

Some folks' lives roll easy as a breeze
Drifting through a summer night
Heading for a sunny day
But most folks' lives, they stumble
Lord they fall
Through no fault of their own
Most folks never catch their stars

Równie pozytywnie oceniam Have a Good Time. Piosenka niby ma optymistyczny wydźwięk, jednak podszyta jest jakąś bluesową melancholią, którą uwydatniają jeszcze emocjonalne wokalizy i monotonny podkład. Intrygujący utwór, który można odbierać na wiele sposobów.

Paranoia strikes deep in the heartland
But I think it's all overdone
Exaggerating this and exaggerating that
They don't have no fun
I don't believe what I read in the papers
They're just out to capture my dime
I ain't worrying
And I ain't scurrying

Mimo że na papierze wszystko z You're Kind gra, to jednak jakoś nie może mnie ta piosenka do siebie przekonać. Wydaje mi się w jakiś sposób wtórna i powielająca wszystkie zastosowane wcześniej patenty, nie dokładając przy okazji czegoś nowego od siebie.

I'm gonna leave you now
And here's the reason why
I like to sleep with the window open
And you keep the window closed

Ile razy bym jednak do tej płyty nie wracał, za każdym razem dosłownie powala mnie jej zakończenie, czyli Silent Eyes. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, ze Paul Simon zawarł w tej piosence cały swój ból, melancholię, rozgoryczenie i zawód spowodowany rozwodem z Peggy Harper. Rozdzierające wokale i boleśnie minimalistyczna aranżacja... Nie wiem, czy na każdego odbiorcę zadziała to tak samo, ale we mnie wzbudza to takie emocje jak (podążając za przykładem innego recenzenta) John Lennon/Plastic Ono Band. Bardzo trafne porównanie i podpisuję się pod nim obiema rękami. Czysty, niczym nie przykrywany smutek, frustracja i ból po stracie. Nic dodać, nic ująć - tylko posłuchać.

No one will comfort her
Jerusalem
Weeps alone
She is sorrow
Sorrow
She burns like aflame
And she calls my name


Still Crazy After All These Years to album drastycznie różny od poprzednich trzech studyjnych płyt Paula Simona. Na wstępie dodam także, że to album także od nich lepszy. Na The Paul Simon Songbook zaprezentował się nam artysta poszukujący własnego "ja", nie tyle muzycznego co tekstowego i wokalnego. Na Paul Simon, pokazał nam się artysta, który szuka nowych brzmieniowych inspiracji, zaś na There Goes Rhymin' Simon mamy muzyka pełnego sił twórczych, i którego aż rozpiera energia. Na Still Crazy After All These Years mamy człowieka przepełnionego melancholią, smutkiem, rozgoryczeniem i zawodem związanymi z rozwodem, a więc skończoną miłością. Za lekkie przynudzanie w Gone At Last You're Kind zdecydowałem się odjąć punkt od ideału, jednak absolutnie nie zmienia to moich odczuć w stosunku do tego longplaya. Nie bez powodu mówi się, że artysta musi swoje przeżyć, żeby coś dobrego napisać. Paul Simon ukazuje nam się tu w moim ulubionym wcieleniu, tak więc nie zdziwi chyba nikogo fakt, że ta płyta jest jednym z moich ulubionych krążków w katalogu Simona. 

Ocena: 9/10


Still Crazy After All These Years: 36:25

1. Still Crazy After All These Years - 3:26
2. My Little Town - 3:51
3. I Do It for Your Love - 3:35
4. 50 Ways to Leave Your Lover - 3:37
5. Night Game - 2:58
6. Gone at Last - 3:40
7. Some Folks' Lives Roll Easy - 3:14
8. Have a Good Time - 3:26
9. You're Kind - 3:20
10. Silent Eyes - 4:12

wtorek, 23 czerwca 2020

"13" - Black Sabbath [Recenzja]


Ta płyta to spełnienie nie tylko marzeń fanów Black Sabbath, ale także wszystkich interesujących się ciężką muzyką. W przeciągu ostatniej dekady nie było chyba gorętszej premiery, niż wielki comeback klasycznego Black Sabbath. Osbourne, Iommi i Butler ponownie na jednej płycie. To po prostu musi elektryzować. Ale gdzie Ward? No właśnie...
O wspólną płytę pytano zespół już w 1997 roku, podczas ich zjednoczenia. Panowie wypowiadali się jednak raczej powściągliwie, mówiąc że noszą się z takim zamiarem, ale "pożyjemy - zobaczymy". Jak dzisiaj wiemy, pierwsze prawdziwe przymiarki do nagrania albumu odbyły się już w 2001 roku. Wybrano nawet producenta - Ricka Rubina, który, jak mówią muzycy, był jedyną poważną osobą na stanowisko producenta nowych nagrań protoplastów heavy metalu. Panowie stworzyli wtedy jakieś 7 piosenek, z czego 3 zostały zaakceptowane przez Rubina. Wtedy jednak na przeszkodzie stanęła solowa kariera Ozzy'ego, który wydał wtedy nową płytę, Down to Earth, i był zajęty jej promocją, a także rozmowami w sprawie reality show The Osbournes, więc nie miał głowy do nagrywania z Black Sabbath. Zespół czekał na swojego frontmana i czekał, aż do 2006 roku, kiedy wydano składankę The Dio Years, gdzie znalazły się największe przeboje nagrane przez grupę z Ronniem Jamesem Dio na wokalu. Ponadto, specjalnie z okazji powstania tej składanki, panowie skomponowali 3 nowe piosenki. Współpraca szła im bardzo dobrze i uznali, że zanim się wreszcie doczekają Ozzy'ego, to przecież można zrobić nowy album w składzie z Mob Rules i Dehumanizer, tym bardziej że cała czwórka była chętna. Dio, Appice, Iommi i Butler nagrali więc płytę The Devil You Know, a także ruszyli w trasę pod szyldem Heaven & Hell, tak by wszyscy dokładnie wiedzieli, że to Black Sabbath, ale bez Ozzy'ego, za to z Dio.
W 2010 roku zmarł jednak Ronnie James Dio. Panowie uznali, że czas mija nieubłaganie i mogą po prostu nie zdążyć nagrać nowej płyty, a każdy bardzo tego chciał. Wszyscy, na czele z Ozzym, bardzo zapalili się więc do nowego projektu. W 2011 roku podczas konferencji z Los Angeles, zespół ujawnił, że rozpoczyna pracę nad nową płytę z Rickiem Rubinem, jako producentem. Postać ta jest bardzo kontrowersyjna i pracę z nim członkowie zespołu wspominają różnie, ale, jak utrzymują, nie było i do tej pory nie ma nikogo lepszego i bardziej godnego zaufania. Rubin kazał muzykom grać na setkę, za jednym podejściem, Ozzy'ego upomniał by śpiewał niżej, aby mógł odtworzyć potem te wokale na koncertach, a także kazał zespołowi słuchać swoich pierwszych płyt, by stworzyli album w starym, dobrym stylu mrocznego Sabbathu.
Na początku 2012 roku gruchnęła jednak wiadomość, że Tony Iommi ma chłoniaka. Gitarzysta musiał poddać się leczeniu. Nagrania przebiegały więc wolniej, a do Tony'ego przyjeżdżali Ozzy i Geezer, by tworzyć w te "lepsze dni". Bill Ward odebrał to, jako bagatelizowanie jego roli, a ponadto oskarżył zespół o śmiesznie niskie wynagrodzenie w kontrakcie. Wszystkie swoje żale wylał w internecie, na pewno nie zaskarbiając sobie tym sympatii pozostałych muzyków. Osbourne ponadto wspomina o jeszcze jednym, z pewnością ważnym, aspekcie:
Jest aspekt finansowy, ale przede wszystkim, gdy pojawił się Bill, musieliśmy zapytać: "Czy da radę zagrać półtoragodzinny-dwugodzinny koncert? Zasugerowałem, byśmy zagrali taki set i sprawdzili, bo perkusista to w zespole najbardziej wymagająca fucha... Bill nie mógł zapamiętać żadnej pieprzonej rzeczy! Miał porozklejane karteczki na całym pieprzonym zestawie bębnów. Spytałem: "Kurwa, po co ci to, Bill?". A on: "Nie pamiętam, co robić"... Nie chcę go krytykować, ale nie mieliśmy cierpliwości, żeby się z tym zmagać.
Ostatecznie w studiu perkusistą został Brad Wilk z zespołu Rage Against the Machine, zaproponowany przez Rubina.  Muzycy bardzo dobrze się dogadywali. Ozzy wpadł jednak w kolejny alkoholowo-narkotykowy ciąg, co sprawiło, że po raz kolejny ciężko było z nim współpracować. Tony był cały czas przytłoczony swoją sytuacją zdrowotną i wspomina, że myślał wtedy cały czas o śmierci i o tym, jak to wszystko się skończy. 
Za riffy, jak zawsze odpowiedzialny był Tony, a teksty bardzo chciał napisać Ozzy. Szło mu to jednak jak po grudzie, więc oddał tę powinność po raz kolejny Butlerowi. Podczas sesji postało w sumie 16 piosenek; 8 znalazło się w wersji podstawowej, 4 wydano na kolejnych specjalnych edycjach, a pozostałe 4 znalazły się na EP-ce sprzedawanej tylko podczas koncertów Black Sabbath.
Album ukazał się w 2013 roku (tytuł miał kojarzyć się nie tylko z rokiem wydania, ale i na płycie miało być pierwotnie właśnie 13 piosenek). Sukces płyty przerósł najśmielsze oczekiwania. Materiał trafił na listy na całym świecie, utwór God is Dead? zdobył nagrodę Grammy w kategorii Best Metal Performance (pierwsza statuetka w karierze zespołu), album jako pierwsza płyta Sabbathów został numerem 1 w USA, a także pokrył się kilkukrotnie złotem (w Austrii i w Wielkiej Brytanii) i platyną (między innymi w Polsce).

Zaczynamy mocnym ciosem - End of the Beginning. Utwór po prostu musi się od pierwszych dźwięków kojarzyć z piosenką Black Sabbath, którą zespół 43 lata wcześniej rozpoczął swoją karierę. Jest to dość znamienne, że po tylu latach Black Sabbath właśnie taką kompozycją zaczyna ten longplay; jakby już na wstępie chcieli powiedzieć, że zatoczyli pełne koło i oto kończą karierę w takim stylu, w jakim ją rozpoczynali. Ale do rzeczy: End of the Beginning to bez wątpienia mocna rzecz. Poczynając od ponurego riffowania we wstępie, przez wspaniałe pierwsze wejście Ozzy'ego, doładowania, przyspieszenie, a potem znakomite rozwinięcie utworu i świetne solówki Iommiego. Słychać, że nauki Rubina nie poszły w las, i wokal Osbourne'a jest tu o wiele bardziej mięsisty, naturalny i mroczniejszy, niż na kilku poprzednich solowych wydawnictwach Księcia Ciemności, gdzie uparcie starał się udowadniać, że potrafi też śpiewać wyżej; tu prezentuje swoją mroczniejszą, niższą barwę, która pasuje do tego typu muzyki wręcz rewelacyjnie. Sam utwór jak najbardziej może się podobać i pokazuje, że przez te wszystkie lata panowie zdecydowanie nie zapomnieli jak tworzyć dobre, miażdżące i odpowiednio ciężkie kawałki. Już po tej kompozycji można z uśmiechem wykrzyknąć: "Black Sabbath powrócił!"

Is this the end of the beginning?
Or the beginning of the end?
Losing control or are you winning?
Is your life real or just pretend?

Reanimation of the sequence
Rewinds the future to the past
To find the source of the solution
The system has to be recast

Nie trzeba długo czekać na kolejne, epickie dzieło. God is Dead? to bowiem prawdziwy - nomen omen - potwór rozrośnięty do 9 minut. Bez obaw jednak, nie ma nawet kiedy zacząć się nudzić. Najpierw delikatne riffowanie Tony'ego po chwili nabiera na sile, a bębny Brada wybijają wpadający w ucho rytm. Następnie zwolnienie, i do akcji wkracza Ozzy wyśpiewując jeden z najlepszych tekstów w historii zespołu. Inspiracją do niego była dla Geezera okładka czasopisma, które w studiu czytał Ozzy; widniało na niej hasło "Bóg umarł". Skłoniło to Butlera do refleksji i poczynienia kilku przemyśleń o współczesnym świecie i tak właśnie powstały te poruszające słowa. Może na tym etapie powiem w ogóle o tym, że warstwa tekstowa na tej płycie to na pewno coś rewelacyjnego, nad czym warto się pochylić nawet bez muzyki. Geezer sprawdził się jak zwykle rewelacyjnie, fundując nam rewelacyjne słowa do każdej kompozycji, odpowiednio uwypuklając wypływający z nich mrok, cynizm i chłodne kontemplowanie rzeczywistości. Ale wracając do God is Dead?: bez wątpienia to jeden z ważniejszych utworów w repertuarze Black Sabbath. Był to bowiem pierwszy singiel promujący 13 i to właśnie dzięki niemu świat dowiedział się, że zespół znów jest w formie. Oprócz publiczności, docenili go także krytycy, dzięki czemu Black Sabbath zgarnął za niego nagrodę Grammy w kategorii Best Metal Performance. Grammy różnie czasem rozdają, ale w tym przypadku uważam przyznanie statuetki za jak najbardziej uzasadnione.

Rivers of evil run through dying land
Swimming in sorrow, they kill, steal and borrow, there is no tomorrow
For the sinners will be damned

Ashes to ashes, you can not exhume a soul
Who do you trust when corruption and last, creed of all the unjust
Leaves you empty and unwhole?

When will this nightmare be over?
Tell me, when can I empty my head?
Will someone tell me the answer, is God really dead?
Is God really dead?

Rozpoczyna się Loner i pierwsza myśl: "Cholera, znam skądś ten riff". Zagadka wyjaśnia się, gdy chcemy po nim zaśpiewać słynne "oh yeah!" - toż to ewidentne nawiązanie do N.I.B. Na szczęście reszta piosenki to już zupełnie inna bajka. Gdyby kogoś znudziły zanadto majestatyczne i rozbudowane kompozycje, to właśnie tu powinien znaleźć coś dla siebie. To o wiele prostszy, bardziej dynamiczny kawałek, aczkolwiek nie pozbawiony też dwóch zwolnień i efektownego, gitarowego powrotu do głównego motywu. Mimo, że jest to kompozycja mniej rozbudowana, to nie mniej angażuje i jak najbardziej wciąga. Kolejny mocny cios.

Has he ever tried to be happy?
Reached out from inside
Someone on who he can depend
It's getting too late to recover
He won't stand a chance and into his own hell he'll descen
Don't descen

No understanding of things we already know
He has to live his life and just learn how to let go

Zeitgeist to chyba najmniej spodziewane nawiązanie do swojego dorobku, bowiem zarówno kompozycyjnie, jak i brzmieniowo i tematycznie, jest to bliski kuzyn Planet Caravan z albumu Paranoid. Najpierw dochodzący z oddali złowieszczy śmiech Ozzy'ego, a po chwili pojawia się delikatna gitara akustyczna i przetworzony wokal. Piosenka na szczęście nie brzmi jak ewidentne zżynanie, a po prostu sympatyczne nawiązanie, bo bez wątpienia nie brak jej charakteru, pięknego nastroju i lekkości. Mimo, że jest tak bardzo odmienny od poprzednich trzech utworów, jak najbardziej trzyma poziom.

The strings of theory hide in the human race
The answers buried underground
The love I feel fly endlessly through space
Lost in time, I wonder will my ship be found

And very soon the bomber's moon will show us light
And as we crash we'll pray and kiss and say goodnight
Goodnight

Drugą połowę albumu rozpoczyna jeden z moich ulubionych utworów Black Sabbath - Age of Reason. Najpierw świetny rytm perkusji Wilka, potem wchodzi powalający i ciężki riff Iommiego wraz z rewelacyjnie brzdękającym basem Butlera, a następnie Ozzy z nieoczywistą linią wokalną. Melodia wpada w ucho, a tempo i sam motyw kilka razy się zmienia, więc nie można też co narzekać na nudę. Szkoda że Sabbaci grali go na koncertach stosunkowo niedługo i nie postanowili na przykład zaliczyć go do setlisty swojej pożegnalnej trasy, tym bardziej że sporo zyskiwał na żywo.

In the age of reason, how do we survive?
The protocols of evil ravaging so many lives?

Mystifying silence talking peace on earth
We should judge each other for ourselves not what we're worth

Sustainable extinction, a fractured human race
A jaded revolution disappears without a trace

Nawet jednak na takim albumie musi znaleźć się słabszy moment. W przypadku 13 jest nim bez wątpienia zanadto banalny i zachowawczy Live Forever. Poprzeczka została po prostu postawiona zbyt wysoko, a ta kompozycja wypada naprawdę bardzo blado w porównaniu zarówno z rzeczami bardziej rozbudowanymi, jak i prostszymi. Nawet Geezer nie popisał się szczególnie i zaserwował nam tekst pełen banałów i niezbyt wyszukanych fraz. Iommi riffuje od niechcenia, a i nawet jakby Ozzy'emu nie zależało. Zamiast tego kawałka można było wrzucić tu choćby Methademic czy Pariah lub Season of the Dead, czy jakikolwiek inny bonus, bo - szczerze mówiąc - są one wszystkie bardzo udane i o niebo lepsze niż wyprany z oryginalności Live Forever.

Just before you die
They say you'l see your life go flashing by
Cold dark endless night
To burn in hell or bathe in heaven's light

Well I don't want to live forever
But I don't want to die
I may be dreaming bt whatever
I live inside a lie

Na szczęście ten niesmak z nawiązką wynagradza nam rewelacyjny Damaged Soul. To z pewnością najbardziej bluesowy kawałek, a zarazem mój ulubiony moment albumu. Poczynając od przyciężkawego riffu to po prostu Black Sabbath z krwi i kości. Mamy tu rewelacyjnie zawodzącego Ozzy'ego, mroczny i pesymistyczny tekst, świetne partie Iommiego, a także - i tu niespodzianka - Osbourne'a grającego na harmonijce. Ostatni raz w Black Sabbath robił to w... 1970 roku, a więc na ich debiucie, w piosence The Wizard. Przez te 8 minut  pewnością nie ma gdzie się znudzić, a sam utwór hipnotyzuje i zachwyca przy każdym przesłuchaniu.

Death's hand and the crazy
I can't stand the light of the day
Watching all the victims
On their knees as they pray
God of the almighty
Never answers their call
Satan is just waiting
For the righteous to fall to him

I don't mind dying
'Cause I'm already dead
Pray not for the living
I'll live in your head
Dying is easy
It's living that's hard
I'm losing the battle
Between Satan and God

Na zakończenie Black Sabbath postanowili raz jeszcze nam porządnie dokopać. Dear Father rozpoczyna się mocnym riffem, jednak czymś zdecydowanie mocniejszym jest tekst, opowiadający o księdzu pedofilu, ale z perspektywy ofiary, której to doświadczenie zniszczyło życie. Mocna rzecz, a Ozzy wyśpiewuje to swoim najbardziej ponurym głosem, który stanowi idealne połączenie z ciężką gitarą Iommiego, bębniącym jak oszalałbym Wilkiem, i nie odpuszczającym ani na chwilę basem Butlera. Zdecydowanie mocny cios na koniec... No właśnie, całość kończą odgłosy burzy i dźwięk dzwonu. Czyli zupełnie tak samo, jak 43 lata temu rozpoczynał się Black Sabbath. Zespół daje nam więc jasno do zrozumienia - tu kończy się historia jednego z najważniejszych zespołów w dziejach muzyki.

Your molestations of the cross you defiled
A man once holy now despised and reviled
You took possession while confessing my sins
And now you have to face whatever death brings

Dear father forsaken
You knew what you were doing
In silence your violence
Has left my life in ruin


Co może zrobić powracający na scenę Black Sabbath? Wreszcie udało im się zagonić do studia Ozzy'ego, więc oczekiwania pokładane w tym projekcie są z pewnością niemałe. Czy próbować na nowo definiować swoje emploi? Może zaskoczyć czymś nowym, ale jednocześnie narazić się na śmieszność i zrównanie z ziemią? Nie, Black Sabbath wybrało, moim zdaniem, najlepsze wyjście z możliwych - ukłoniło się swoim fanom, dając im po prostu taki Black Sabbath, jaki mogą pamiętać z lat 70. 13 naszpikowane jest więc nawiązaniami do starszych piosenek zespołu, a także przesiąknięte duchem ich klasycznego brzmienia. Mamy tu więc majestatyczne, potężne i rozbudowane kompozycje, które hipnotyzują i wciągają od pierwszych dźwięków, ale nie zabrakło też prostszych piosenek zbudowanych właściwie na jednym motywie. Odrobinę przeszkadza mi nieco za bardzo skompresowana produkcja Rubina, przez co płyta wypada nieco zbyt ociężale i w pewnym momencie może zacząć nużyć. A jak wypadają sami muzycy? Brad Wilk zdecydowanie spełnił pokładane w nim nadzieje i słuchając jego partii, można by nawet pomyśleć, że w studiu jednak ostatecznie pojawił się Bill Ward, gdyż muzyk Rage Against the Machine znakomicie uchwycił esencję jego stylu i specyfikę gry. Geezer Butler, zarówno jako tekściarz, jak i basista pokazuje wielką klasę. Tony Iommi wciąż jest w stanie wykrzesać mocarne i ciężkie riffy, które przyprawiają o gęsią skórkę. Największą niewiadomą był do końca Ozzy Osbourne; wiadomo przecież, że na płytach Black Sabbath nie sprawdzi się tak podciągnięty autotune'em wokal, jaki prezentował Książę Ciemności na takich wydawnictwach jak Scream czy Black Rain. Na szczęście Rick Rubin znalazł na to banalny sposób, a Osbourne brzmi lepiej niż dobrze, znów mamrocząc kolejne linijki, złowieszczo się śmiejąc, zawodząc w zdecydowanie obezwładniająco mrocznym stylu, a czasem nawet się wydzierając. Reasumując: 13 to album udany, który spokojnie można zaliczyć w poczet największych dzieł Black Sabbath. Panowie zakończyli swoją karierę z klasą i na zdecydowanie najwyższym poziomie, przypominając wszystkim, że miłość do muzyki to coś, z czego nawet kilkadziesiąt lat na scenie nie może wyleczyć. Czapki z głów.

Ocena: 9/10


13 - 53:34

1. End of the Beginning - 8:05
2. God Is Dead? - 8:52
3. Loner - 4:59
4. Zeitgeist - 4:37
5. Age of Reason - 7:01
6. Live Forever - 4:46
7. Damaged Soul - 7:51
8. Dear Father - 7:20

poniedziałek, 22 czerwca 2020

Electric Light Orchestra - na skróty (przegląd dyskografii)


Electric Light Orchestra zdaje się odpowiadać na pytanie: "Co by było, gdyby Beatlesi się nie rozpadli?". Mimo, że zespół założył Roy Wood, to nie on stał się siłą dominującą w zespole. Kontrolę nad repertuarem, stylistyką i wszelakimi decyzjami artystycznymi przejął bowiem Jeff Lynne. Muzyk absolutnie genialny, któremu na przestrzeni lat udało się wypracować brzmienie, które od pierwszych dźwięków jest kojarzone właśnie z jego nazwiskiem. Znamy je nie tylko z albumów ELO, bowiem to właśnie on odpowiedzialny jest za produkcję choćby Cloud Nine George'a Harrisona, części debiutanckiego albumu solowego Briana Wilsona, Full Moon Fever Toma Petty'ego czy też ostatnich nagrań Beatlesów zrealizowanych na potrzeby cyklu Anthology, ponad 20 lat po rozpadzie Fab Four. 
Przede wszystkim nie samym brzmieniem ELO stoi. To przecież kompozycje, które na stałe weszły do kanonu muzyki rozrywkowej i znane są kolejnym pokoleniom słuchaczy. Electric Light Orchestra od początku wiedziało, w którym kierunku chce iść, jednak zanim wypracowali brzmienie, zaliczyli parę wpadek. Gdy jednak odnaleźli swój styl, twórczy talent Lynne'a wybuchnął jak supernowa i zawładnął gustami słuchaczy na całym świecie, łącząc beatlesowską melodykę z klasycznym patosem i rozmachem. Sam John Lennon twierdził potem, że gdyby Beatlesi się nie rozpadli, mogliby brzmieć właśnie jak ELO. Nie lada komplement. 
Więc, jak widać, jak najbardziej warto zapoznać się z ich dyskografią. Ale od czego zacząć by się nie zawieść? Śpieszę z pomocą. Jeszcze parę uwag: mimo, że najnowsze dzieła Jeff Lynne's ELO to de facto solowe płyty muzyka, postanowiłem zaliczyć je mimo wszystko do Electric Light Orchestra, szczególnie że mówi o tym sam szyld, a i nikt nie ma tak bardzo prawa do korzystania ze spuścizny zespołu, jak właśnie on. Pomijam jednak jego solowe wydawnictwa (Armchair Theatre i Long Wave), gdyż tam już podpisany jest własnym nazwiskiem, a także zdecydowałem się nie uwzględniać składanki Mr. Blue Sky: The Very Best of Electric Light Orchestra, która jest po prostu zbiorem starszych piosenek nagranych na nowo i polecam ją na początek każdemu początkującemu słuchaczowi, by mógł nieco oswoić się z brzmieniem ELO. Jeśli spodoba mu się ta składanka, to spokojnie może brać się za regularne wydawnictwa studyjne. A po które najlepiej sięgnąć i które są warte uwagi? Czy są w ogóle jakieś niewarte? Oto moja odpowiedź (w linkach pełne recenzje omawianych płyt):


Ocena: 6/10

Bez wątpienia nie jest debiutem powalającym. Nie jestem nawet pewien, czy jest debiutem dobrym. Jasno jednak określa aspiracje muzyków i pokazuje, że mają pomysł na siebie. Ani Wood, ani Lynne nie zaprezentowali się bezbłędnie, ale obaj pokazują swoje niezwykłe umiejętności w pisaniu prostych, acz wpadających w ucho i pomysłowo brzmiących piosenek. Na szczególne wyróżnienie zasługują powalający 10538 Overture, beatlesowsko brzmiący Look at Me Now (kuzyn Eleanor Rigby), a także nieco zapomniany, acz uroczy Mr. Radio. Poza tym są dobre momenty, ale album nie zachwyca całościowo. Słychać, że muzykom brakuje doświadczenia i nie bardzo wiedzą, jak swoje pomysły przełożyć na papier. Generalnie jest to jednak płyta satysfakcjonująca, momentami wręcz bardzo dobra, acz nie zapowiadająca jeszcze największych osiągnięć grupy.


Ocena: 8/10

W trakcie sesji zespół opuścił Roy Wood, zostawiając Lynne'a na lodzie. Ten jednak się nie poddał i wziął na siebie skomponowanie całego materiału i realizację. Czasu było niewiele, więc postanowił rozbudować już zaczęte kompozycje, bo wiedział że nie zdążyłby napisać odpowiedniej liczby nowych piosenek, by wypełnić płytę. Ostatecznie powstał najbardziej progresywny album ELO. Jest tu tylko 5 kompozycji, ale najkrótsza trwa niespełna 7 minut. Nie zawsze przekonująco brzmią utwory rozpoczynające i kończące album, w których pojawia się parę nudnych momentów, ale centralne 3 piosenki to rewelacyjne granie z polotem, oryginalne i nieoczywiste. Mimo, że największą popularność zdobyła nowa wersja Roll Over Beethoven, to mi najbardziej do gustu przypada urocze Momma. Jednak cały album to gigantyczny krok do przodu w stosunku do poprzednika i prawdziwy pokaz twórczych możliwości Lynne'a.


Ocena: 6/10

On the Third Day to pierwszy sprawdzian dla twórczych możliwości Lynne'a. Ten jednak nie miał pomysłu na album, więc postanowił poskładać go z kilku szkiców, bo i czasu na stworzenie było niewiele (wydanie ELO 2 mocno się opóźniło, więc na dopracowanie kolejnej płyty Jeff miał mniej czasu). Może dlatego ten album sprawia wrażenie mocno niedopracowanego, a jednocześnie nie pozostawiającego złudzeń, że gdyby trochę nad nim posiedzieć, to byłoby to o wiele lepsze dzieło. To właśnie tu znalazły się przeboje Showdown i Ma-Ma-Ma-Belle, a także, mniej znany acz bardzo przeze mnie lubiany, Bluebird is Dead. Poza tym utwory mają dobre momenty, ale całościowo nie zachwycają, a płyta wypada mało przekonująco i niezbyt angażująco.


Ocena: 9/10

Pierwsza "wielka" płyta Electric Light Orchestra. Tym razem na dopracowanie materiału Lynne miał sporo czasu, więc postanowił stworzyć album koncepcyjny. Wymyślił więc historię Marzyciela, który nie radzi sobie z rzeczywistością, więc ucieka w świat swoich marzeń sennych. Wokół tej opowieści Jeff zbudował prawdziwą rock operę z powracającymi motywami i znakomitymi kompozycjami, które bezbłędnie się zazębiają. Mimo, że piosenki są bardzo dobre, to najlepiej wypadają właśnie jako jedna, przemyślana całość. Praktycznie każda piosenka to sztos. Mamy tu przecież Can't Get It Out of My Head, Boy Blue, Laredo Tornado, Poor Boy (The Greenwood), Nobody's Child, czy też wspaniały utwór tytułowy. Każda piosenka sprawia wrażenie dopracowanej i dopieszczonej. Lynne postanowił też nie bawić się w półśrodki i do nagrywania zatrudnił całą orkiestrę, zamiast dublować partie kilku smyczków, by stworzyć wrażenie potężnej oprawy symfonicznej. Orkiestra zbyt mocno jednak dominuje, w efekcie czego brakuje mi w brzmieniu jeszcze tej idealnej symbiozy między rockiem a symfoniką. Do tego zespół jeszcze dojdzie. Na ten moment jednak należy uznać Eldorado za jeden z najlepszych albumów Electric Light Orchestra, który zdecydowanie jest godny polecenia.


Ocena: 7/10

Na tej płycie z pewnością ELO dopieściło brzmienie, dzięki czemu mamy tu już niemal idealną symbiozę. W porównaniu do Eldorado zabrakło tu jednak spójności materiału, a i same piosenki nie zawsze zachwycają. Co prawda mamy tu takie utwory jak przebojowe Evil Woman i Strange Magic, ale nie gorzej prezentują się także Waterfall i Down Home Town. Nieźle wypada też Fire on High, aczkolwiek jest to tylko dziwaczny numer pełniący funkcję preludium całego longplaya. Pozostałe 3 utwory wypadają jednak zdecydowanie słabiej, choć - bądźmy sprawiedliwi - nie odpychają szczególnie. Face the Music, mimo niezaprzeczalnego potencjału przebojowego i kilku wyśmienitych kompozycji, nie zachwyca i jest delikatnym krokiem w tył w stosunku do Eldorado.


Ocena: 10/10

A New World Record to pierwszy, idealny od początku do końca, album Electric Light Orchestra. Przede wszystkim z płyty udało się wykroić aż 4 przebojowe single: Telephone Line, Rockaria!, Do Ya i Livin' Thing, wszystkie bardzo przeze mnie lubiane. Warto jednak zauważyć, że i pozostałe piosenki nie wypadają wcale gorzej i należy im się tyle samo uznania i uwagi. Co do brzmienia: wreszcie osiągnięto idealny balans i to właśnie od A New World Record należy datować powstanie ikonicznego już dziś brzmienia ELO. Nie ma co tu się dłużej rozwodzić: to po prostu jeden z najlepszych i najwybitniejszych albumów zespołu i zarazem najlepsza propozycja na początek przygody.


Ocena: 10/10

A czemu najlepszą propozycją nie jest Out of the Blue? Przecież wszyscy mówią, że to najlepsze ELO, a i moja recenzja przyznaje im rację. No tak, tyle że jest to album bardzo długi, gdyż trwa trochę ponad godzinę, a nie dla każdego taka porcja muzyki może być strawna na raz, a ponadto łatwo się zniechęcić do Electric Light Orchestra, gdy na pierwszy ogień bierze się taką ilość materiału. Aczkolwiek, trzeba przyznać, że przez ten czas, Lynne ani na chwilę nie odpuszcza i, jak z rękawa, wyciąga kolejne znakomite utwory z chwytliwymi i niebanalnymi melodiami, które, wydaje się, znamy od zawsze. Wystarczy spojrzeć na listę utworów. Co my tu mamy: Turn to Stone, Sweet Talkin' Woman, Starlight, Steppin' Out, Standin' in the Rain, Summer and Lightning, Sweet is the Night, Wild West Hero... Czy coś pominąłem? No tak, przecież to właśnie tu znalazł się Mr. Blue Sky; utwór-ikona, rozpoznawalny od pierwszych dźwięków nawet dla osób nie znających twórczości ELO. Cały album wręcz olśniewa mnogością barw i idealnym, klarownym brzmieniem. Czy ma słabsze momenty? Oczywiście, że tak, ale w konfrontacji z całością, przestają one mieć znaczenie. (Znamy przecież dużo dwupłytowych albumów, które mają parę słabszych momentów, a i tak zachwycają, by wymienić choćby The Beatles, Songs in the Key of Life, Goodbye Yellow Brick Road, Blonde on Blonde, The Wall czy wręcz trzypłytowy All Things Must Pass).  Płyta doskonała, skończona i wybitna.


Ocena: 9/10

To zdecydowany zwrot ELO w stronę stylistyki disco, bardzo popularnej w latach 70. Lynne postanowił jednak pomieszać ten gatunek ze swoim nieodłącznym stylem, dzięki czemu powstało kolejne wspaniałe i zachwycające dzieło. Utwory takie jak Shine a Little Love, Confusion, Need Her Love, The Diary of Horace Wimp, Last Train to London czy Don't Bring Me Down wręcz zachwycają i zostają nam w głowie już na zawsze. Czemu więc uznaję tę płytę za album słabszy od poprzednich dwóch? Jest dużo krótszy, więc w oczy kłuje bardziej wpadka, za którą trzeba uznać On the Run, a ponadto brakuje tu takiej "iskry geniuszu", czegoś co by sprawiło, że płyta powali mnie na kolana już od pierwszych dźwięków. Zamiast tego mamy naprawdę wspaniałe i olśniewające granie, acz nie doskonałe, i nie dla każdego, ale jak najbardziej zachęcam do zapoznania się z tym materiałem, bo znajduje się tu sporo wartych uwagi momentów.


Ocena: 6/10

Xanadu to film absolutnie kultowy, zwłaszcza dla tych, którym kojarzy się z młodzieńczymi latami. Mimo że został całkowicie zrównany z ziemią przez krytyków, ma swój urok i sporo osób może się na nim dobrze bawić. Zupełnie jak przy soundtracku. Z tym że dobrze bawić się można tylko przy stronie ELO, która zresztą została dość doceniona artystycznie. Niestety, płytę w dół ciągnie strona A, dzięki której wytwórnia chciała wypromować młodziutką Olivię Newton-John. Muzyka tam zawarta jest banalna, prosta i irytująco jednowymiarowa. Strona B pokazuje natomiast, jak wiele mogłaby zyskać cała płyta, gdyby pozwolono samodzielnie zapełnić ją ELO. Oczywiście dziś najbardziej pamiętany jest rewelacyjny All Over the World, ale na uwagę zasługują też utwór tytułowy (tu śpiewany przez Newton-John, ale polecam też zapoznać się z wersją Jeffa na składance Flashback) czy The Fall. Lepiej słuchać tej płyty jako EP-ki, zapoznając się tylko ze stroną B, gdyż odbierana jako całość wypada naprawdę słabo i zachowawczo, a niesmaku wywołanego Newton-John nawet ELO nie jest w stanie zrekompensować.


Ocena: 8/10

Jeśli ktoś uważał, że na Discovery ELO zdradziło swój styl, to przed przesłuchaniem Time radziłbym mu wziąć jakieś tabletki na uspokojenie. Próżno szukać tu symfoniki, która została zastąpiona tu elektroniką i chłodnym, futurystycznym brzmieniem. Chciałbym jednak wziąć je w obronę, gdyż trudno wyobrazić sobie ciepłe, orkiestrowe aranżacje do albumu koncepcyjnego opowiadającego taką a nie inną historię. Time do dziś uznawane jest za jeden z najlepszych albumów koncepcyjnych i ciężko się z tym nie zgodzić. Historia jest naprawdę interesująca, ale Lynne nie pozwolił by stała się ona ważniejsza niż muzyka, więc wszystkie kompozycje są idealnie wysmakowane i niebanalne. Dlaczego więc nie ma maksymalnej oceny? Moim zdaniem po prostu ten album w pewnym momencie zaczyna męczyć; czuć że dla ELO było to nowe terytorium i momentami po prostu za dużo jest tych syntezatorów, przez które kolejne piosenki zaczynają się zlewać w jedną. Niemniej, Time pozostaje w moim prywatnym rankingu płyt Electric Light Orchestra bardzo wysoko, lubię do niej wracać i jak najbardziej zachęcam do zapoznania się z nią, nawet początkujących słuchaczy, choć wówczas warto mieć świadomość tego, iż jest to album mało reprezentatywny.


Ocena: 5/10

Rozdział zatytułowany "Electric Light Orchestra" Jeff Lynne chciał zamknąć już po Discovery, jednak wytwórnia przypomniała mu w mało zawoalowany sposób, że jest im dłużny jeszcze 3 albumy. Ciężko w to więc uwierzyć, ale Time był płytą robioną na siłę. Tam jednak czuć było tę pasję i przekonanie do przedstawianej tam zawartości. Na Secret Messages jednak ten zapał gdzieś uleciał. Ciężko oprzeć się wrażeniu, że Jeff zaczął przetrząsać szuflady w poszukiwaniu piosenek, które mógłby tu wykorzystać, a gdy nic tam nie znalazł, to skomponował na szybko byle co. Nie powiem, jest tu parę udanych momentów jak utwór tytułowy, Loser Gone Wild, Letter from Spain, Train of Gold i Rock 'n' Roll is King. Ale de facto to raptem początek i końcówka płyty. W środku zaś wieje nudą i mało angażującymi pomysłami. To właśnie na Secret Messages po raz pierwszy czuć zmęczenie materiału i brak pasji. A tego już ELO wybaczyć nie można. Bo każdemu zdarzają się słabsze chwile, ale ani na chwilę nie może przestać zależeć.


Ocena: 3/10

I wreszcie ten album. Legendarny niemal tak jak Eldorado, A New World Record czy Out of the Blue. Szkoda tylko, że jego legenda wzięła się od żenująco niskiego poziomu. Czy jest to więc aż tak tragiczny krążek, że nie ma tu żadnej wartościowej piosenki? Nie, bo całkiem nieźle trzymają się Getting to the Point, Secret Lives i Endless Lies. Z tym, że to właściwie tyle lepszych momentów. Żeby było jasne: są one po prostu niezłe, absolutnie nie ma co stawiać ich w jednym szeregu z innymi arcydziełami kompozycyjnymi Lynne'a. Ta płyta jest jednak rzeczywiście koszmarna. Od plastikowego brzmienia zaczynając, przez mielizny kompozycyjne, na miernym wykonaniu kończąc. Jest to z pewnością najgorsza płyta ELO i odradzam sięgnięcie po nią każdemu słuchaczowi. 


Ocena: 7/10

Zacznijmy przede wszystkim od tego, że Zoom zostało podpisane szyldem Electric Light Orchestra tylko w celach marketingowych. Album tworzony był przez Jeffa jako jego kolejny solowy longplay, ale wytwórnia zadecydowała inaczej. Płyta rozeszła się jednak bez echa, a promująca ją trasa koncertowa nie doszła do skutku ze względu na nikłe zainteresowanie. Czy więc naprawdę jest to aż tak zła płyta? Zdecydowanie nie. Powiem więcej: ja nawet bardzo ją lubię. Trzeba jednak mieć na uwadze to, że sięgając po nią, nie sięgamy po ELO, a po album Lynne'a. Nie ma może symfoniki, ale za to aż roi się tu od znajomych harmonii i wpadających w ucho melodii. Mamy tu parę kawałków dynamicznych, ale nie brakuje też chwytających za serce ballad. Polecam więc (choćby dla takich piosenek jak Alright, Moment in Paradise, State of Mind, Easy Money, It Really Doesn't Matter, Ordinary Dream czy zwłaszcza Lonesome Lullaby) , aczkolwiek nie na początek przygody.


Ocena: 7/10

Chyba nikt nie spodziewał się, że Jeff Lynne jeszcze wróci. Aczkolwiek po wielkim sukcesie koncertu w Hyde Parku, gdzie z nowym zespołem zagrał pod szyldem Jeff Lynne's ELO, chyba przekonał się, że ludzie wciąż kochają Electic Light Orchestra. Postanowił więc wrócić z nowym albumem. Żeby była jasność - Alone in the Universe kontynuuje trend zapoczątkowany na Armchair Theatre (solowym albumie Jeffa), a kontynuowanym na Zoom. Próżno więc szukać tu symfoniki, którą przecież ELO zawładnęła sercami słuchaczy w latach 70., jednak oczekiwać można jak najbardziej pięknych melodii i wpadających w ucho kompozycji. To właśnie dostajemy. I nic więcej. Wszystko zagrane jest z pasją, sercem i czuć tu po prostu miłość do muzyki. Tyle wystarczy, by się tego miło słuchało. Prosta płyta dla fanów, ale raczej tylko dla nich, bo nowych słuchaczy to tym krążkiem Jeff raczej sobie nie zjedna.


Ocena: 6/10

From Out of Nowhere zaczyna się dokładnie w tym samym miejscu, w którym skończyło się Alone in the Universe. Na dobrą sprawę mógłby to być nawet jeden album i nikt nie zauważyłby różnicy. Chociaż ponad godzina tak jednowymiarowego grania mogłaby stać się nie do wytrzymania. Na obu albumach Jeff nawet nie udaje, że chodzi o coś więcej niż proste, wpadające w ucho piosenki, które mają dostarczyć słuchającym nieco wytchnienia i radości z samego słuchania. I te płyty spełniają swoją rolę. From Out of Nowhere jest nieco słabsze od Alone in the Universe, ale i tu znalazły się znakomite piosenki, które warte są uwagi (utwór tytułowy, All My Love, One More Time, Sci-Fi Woman, Time of Our Life, Songbird), a całość płynie przyjemnie przez pół godziny. Chociaż, ponownie, jest to płyta raczej dla fanów, gdyż nie sądzę, by zawartość zdołała przekonać do ELO jakichś nowych słuchaczy. To po prostu prezent od Lynne'a dla fanów, w podziękowaniu za ich lojalność i wynagrodzenie wielu lat milczenia artysty na scenie muzycznej. Na ten moment to ostatnia płyta Jeff Lynne's ELO, ale - wiadomo - czekamy na więcej.

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...