wtorek, 21 stycznia 2020

The Beatles - na skróty (przegląd dyskografii)


The Beatles - wiadomo - wielkim zespołem był. Chociaż, powiedzieć że byli "po prostu" wielkim zespołem, to jak nie powiedzieć nic. Można różnie oceniać ich wpływ na muzykę popularną. Jedni powiedzą, że bez nich nie byłoby współczesnej muzyki, inni że po prostu czerpali z geniuszu George'a Martina, sami układając tylko wpadające w ucho melodie. Można się sprzeczać o to, w jakim stopniu zreformowali muzykę popularną, ale nie sposób nie uznać, że Beatlesi to największy i najważniejszy zespół w historii muzyki.
Ich dyskografia jest jak Biblia; każdy "wyznawca" muzyki rockowej musi ją przesłuchać, by choćby wiedzieć o co chodzi z tymi całymi Beatlesami. Niektórzy zostaną ich fanami, inni nie, ale ich dokonania znać trzeba. W związku z czym prezentuję tutaj moje skrótowe opinie odnośnie każdego studyjnego albumu The Beatles. Linki do pełnych recenzji załączam oczywiście przy każdej płycie, w razie gdyby ktoś chciał zerknąć na nieco bardziej szczegółowe analizy utworów i poznać moją opinię na temat każdego z nich.


Ocena: 6/10

Płyta powszechnie uważana za jeden z największych debiutów wszech czasów. Mocna przesada. Najważniejszy - może i tak, wszakże to debiutancki album TYCH Beatlesów, ale jeśli chodzi o muzykę zawartą na samym krążku, to nie odstaje to zbytnio ponad to, co robiły wówczas inne młode zespoły rockowe: covery + parę autorskich utworów i tyle. Mimo wszytko, płyta jak najbardziej brzmi dobrze. Wykonania są bardzo energetyczne i na całej płycie czuć po prostu autentyczną radość z grania. Materiał był doskonale ograny przez Beatlesów, więc płyta brzmi po prostu, jakby była zapisem ich koncertu. Piosenki duetu Lennon/McCartney są, owszem, bardzo proste, ale melodie są naprawdę chwytliwe. Rewelacyjnie sprawdza się I Saw Her Standing There McCartneya w roli otwieracza, singlowe przeboje Please Please Me oraz Love Me Do oraz wieńczące album There's a Place i porażające, przeszywające Twist And Shout znakomicie wychrypiane przez Lennona. Płyta może nie szczególna, ale jak najbardziej przyjemna i satysfakcjonująca.


Ocena: 8/10

Płyta nagrana i wydana w tym samym roku, co debiut, więc nie dziwi fakt, że jest to niejako jego powtórzenie. Taki sam stosunek coverów do utworów autorskich, a mimo wszystko With The Beatles brzmi już zdecydowanie lepiej. Może nie "dojrzalej", bo to wciąż to samo, lekko naiwne, acz energetyczne rockowe granie, jednak dobór piosenek jest o wiele bardziej satysfakcjonujący. Jeśli chodzi o utwory autorskie, to nie ma tu właściwie żadnej większej wtopy i każda trzyma poziom. Mamy tu też pierwszy większy przebój autorstwa McCartneya (All My Loving), debiutancki samodzielny kawałek Harrisona (Don't Bother Me), Ringo w piosence, która potem stała się jednym z pierwszych hitów zespołu The Rolling Stones (I Wanna Be Your Man) i Lennona świetnie otwierającego album swoim chwytliwym It Won't Be Long. Generalnie płyta cały czas trzyma poziom i bardzo dobrze wypadają takie covery, jak Please Mr. Postman, Till There Was You czy Roll Over Beethoven. Beatlesi dopiero się rozpędzali, a już tworzyli tak znakomite płyty jak With The Beatles.


Ocena: 9/10

W muzycznej karierze Beatlesów ciężko wyznaczyć ten jeden, szczególny kamień milowy, moment przełomowy. Wyznaczyć można ich kilka, a pierwszym z pewnością jest ich pierwszy w pełni autorski materiał, czyli rewelacyjny album A Hard Day's Night. Pierwsza strona longplaya została wykorzystana w pierwszym filmie im poświęconym, a druga trafiła już tylko na album. Zdecydowanie dominuje tutaj Lennon, który zapełnił zdecydowaną większość płyty swoimi kompozycjami. McCartney - rzecz jasna - dorzucił od siebie, co nieco, ale na wyróżnienie zasługuje fakt, że z czym się pokazał, tym od razu zabłysnął. Serwuje nam tu bowiem swoją pierwszą "paulową" balladę, And I Love Her, podbija puls przebojowym Can't Buy Me Love i zahacza o Dylana swoim znakomitym Things We Said Today (za styl barda Beatlesi wezmą się dopiero później, ale można spokojnie uznać, że pierwsza dylanowska piosenka znalazła się właśnie tutaj). Nie znaczy to jednak, że Lennon wciska nam jakiś szajs. Wręcz przeciwnie, mamy tu bowiem zjawiskowy utwór tytułowy, Tell Me Why czy Any Time At All. Najważniejsze jest jednak, że longplay cały czas trzyma bardzo wysoki poziom i mamy tu do czynienia z pierwszą płytą Beatlesów, o której można spokojnie powiedzieć, że jest "wielka". Wielka w swojej prostocie.


Ocena: 6/10

Wytwórnia wymagała od Beatlesów dwóch albumów rocznie, a jednocześnie stałego koncertowania. Zespół nie nadążał za tym, w związku z czym postanowił obniżyć loty. Zamiast kolejnej w pełni autorskiej płyty dostaliśmy więc powrót do coverów przeplatanych materiałem autorskim. Jest to też pierwsza płyta The Beatles, gdzie możemy niemal namacalnie poczuć klimat unoszący się wręcz nad tymi piosenkami. Wydźwięk albumu jest niestety posępny. Beatlesi są sfrustrowani tym, że nie mogą wziąć się na porządnie za komponowanie, więc muszą zrobić krok w tył. Ta irytacja i wściekłość znajduje jednak wyraz w znakomitych autorskich kompozycjach: No Reply, I'm a Loser czy I Don't Want to Spoil the Party. McCartney ociepla jednak atmosfera pozytywnym I'll Follow the Sun, a Ringo funduje nam radosnego rockandrolla Honey Don't. Tylko jednej piosence z płyty udało się w zasadzie na stałe wejść do kanonu. Tą piosenką było rewelacyjne i przebojowe Eight Days a Week, utrzymane w klimacie klasycznych dokonań zespołu. Płyta nie jest zła i słucha się tego ze sporą przyjemnością, ale nie da się nie zauważyć, że jest to spadek formy względem poprzedniego albumu.


Ocena: 9/10

Perełka. Według mnie - najbardziej niedoceniana płyta The Beatles. Wszyscy zapatrzyli się wtedy w Dylana i to właśnie z tej fascynacji powstała ta płyta - bardziej akustyczna niż elektryczna, oszczędna w środkach, gdzie muzycy zwrócili więcej uwagi na teksty, które są tu głębokie, jak nigdy wcześniej. Nie oznacza to jednak, że brakuje tu przebojów. Bynajmniej. Mamy tu przecież utwór tytułowy (który okazał się być autentycznym wołaniem o pomoc Lennona), Ticket to Ride, I've Just Seen a Face, no i oczywiście ponadczasowe, wybitne Yesterday. Tę piosenkę zna prawdopodobnie każdy, nawet jeśli nie zagłębiał się nigdy w twórczość Beatlesów. Warto zwrócić jednak uwagę na nieco mniej znane utwory z płyty, a zasługujące na dostrzeżenie - The Night Before, You've Got to Hide Your Love Away (chyba najbardziej dylanowska piosenka na płycie) czy It's Only Love. Na płycie pojawiają się także 2 covery (Act Naturally śpiewany przez Ringo i Dizzy Miss Lizzy nagrany przez Lennona), jednak nie psują one ogólnego wydźwięku płyty. Wybitnym tego albumu bym nie nazwał, ale to na pewno kolejny ważny krok artystycznej ścieżki The Beatles.


Ocena: 9/10

Kolejny kamień milowy. Beatlesi po raz pierwszy wzięli się na poważnie za pracę w studiu. Zaczęli myśleć, jak można by jeszcze bardziej uatrakcyjnić ich muzykę. Efekt dosłownie powala na kolana. Najdojrzalszy dotychczas longplay The Beatles, gdzie znalazły się prawdziwe mini-arcydzieła kompozytorskie. Do znudzenia powtarza się, że Norwegian Wood (This Bird Has Flown) to pierwszy utwór, gdzie użyto sitaru. Owszem, i jest to piosenka naprawdę zjawiskowa, jednak nie jest to najważniejsza rzecz, o której warto wspomnieć odnośnie tej płyty. Najistotniejsze jest to, że mimo iż każdy utwór broni się samodzielnie, to razem tworzą znakomitą, spójną całość, która brzmi rewelacyjnie. Od dowcipnego, rockowego Drive My Car, przez wspomniane Norwegian Wood, Nowhere Man, zapomniane niesłusznie I'm Looking Through You, wybitne In My Life, If I Needed Someone czy też wieńczące całość Run For Your Life. Mniej więcej w środku płyty mamy też pojedynek Lennona i McCartneya na miłosne piosenki. Paul funduje nam uroczą i przebojową, pseudo-francuską Michelle, podczas gdy John proponuje odważniejszą, pełną dziwacznych dźwięków i mroczną Girl. Kto wyszedł zwycięsko z tego pojedynku? Nieistotne. Istotne jest to, że  Beatlesi stworzyli album porywający i ponadczasowy w każdym calu.


Ocena: 10/10

Beatlesi podczas całej swojej kariery wydali tak różne albumy, że prawdopodobnie dla każdego słuchacza znalazłaby się jakaś ciekawa płyta. Tą jednak najbardziej rewolucyjną i prawdopodobnie najambitniejszą bezsprzecznie jest jednak Revolver. Beatlesi zamknęli się w studio nagraniowym i zaczęli na poważnie poszerzać swoje horyzonty. Owszem, jest tu wciąż dużo konwencjonalnego grania (rockowy Taxman, przepiękne ballady Paula Here, There And Everywhere oraz For No One, pogodne Good Day Sunshine i I Want To Tell You, będący prawdopodobnie portretem dealera narkotyków Doctor Robert, czy niemal hardrockowy And Your Bird Can Sing), ale ta płyta to wachlarz prawdziwych rewolucji w ówczesnej muzyce popularnej. Przygnębiające Eleanor Rigby, w aranżacji do której użyto tylko i wyłącznie instrumentów smyczkowych, naszpikowane psychodelią I'm Only Sleeping (z solo gitarowym puszczonym od tyłu), She Said, She Said czy zwłaszcza znakomity i wyjątkowy Tomorrow Never Knows, a także kolejna indyjska "wyprawa" Harrisona w postaci Love You To. Mimo, że przekrój gatunkowy jest tu dość szeroki i mamy tu zarówno hardrockowe piosenki, jak i jedne z najpiękniejszych i najdelikatniejszych ballad Beatlesów, płyta jest nad wyraz spójna i wszystko brzmi rewelacyjnie. Płyta wybitna. Jeżeli Rubber Soul powalała na kolana, to Revolver dosłownie zwalał z nóg.


Ocena: 10/10

I nokaut. Między zespołami The Beatles oraz The Beach Boys od początku była rywalizacja, mimo że członkowie obu grup bardzo się lubili. Beach Boysi (a zwłaszcza Brian Wilson) wciąż chcieli jednak dogonić Beatlesów. Gdy usłyszeli Rubber Soul, Brian Wilson oniemiał i oznajmił, że on też chce stworzyć album, który będzie tworzyć jedną, przemyślaną całość. Tak właśnie powstało przełomowe Pet Sounds. Gdy tylko Beatlesi to usłyszeli, uznali że nie mogą pozostawić tego bez odpowiedzi. Zamknęli się więc znów w studiu i wzięli się za tworzenie kolejnego wielkiego płytowego dzieła. Płyta Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band przerosła jednak oczekiwania wszystkich, a Wilson musiał uznać swoją porażkę. Po raz pierwszy wokół albumu muzycznego narosła taka otoczka, która stała się wręcz całą mini-kulturą. Płyta z dodatkami, po raz pierwszy na płycie nadrukowane zostały teksty wszystkich utworów, no i sama zawartość, oczywiście. Paul serwuje nam rewelacyjny utwór tytułowy wraz z psychodeliczną repryzą, With a Little Help From My Friends (zaśpiewany uroczo przez Ringo), pozytywne Getting Better, słodko-gorzkie When I'm Sixty Four, smutne She's Leaving Home, czy zahaczające o psychodelię Fixing a Hole i Lovely Rita. Mimo, ze to McCartney jest główną gwiazdą tej płyty, to pozostali też nie pozostają w tyle (Harrison ze swoim Within You Without You no i Lennon ze swoimi Lucy in the Sky with Diamonds oraz Being for the Benefit of Mr. Kite odkrywają nowe rejony psychodelii w muzyce popularnej). Prawdziwym arcydziełem jest jednak finałowy, wielowątkowy A Day In the Life, naszpikowany pomysłami, który zachwyca do dziś. Album uznawany jest za pierwszy concept album, ale nie widzę tu żadnej myśli przewodniej. Poza jedną: całość ma robić ogromne wrażenie i pokazać nieograniczoną wyobraźnię Beatlesów. Jeśli tak, to działa świetnie do dzisiaj i pozostaje najważniejszym albumem w historii muzyki. Nie najlepszym. Nie najbardziej rewolucyjnym. Najważniejszym.


Ocena: 9/10

Trzeci film Beatlesów był pierwszą spektakularną klęską w ich karierze. Absolutnie nie można jednak uznać za porażkę płyty o tym samym tytule. Strona A tego albumu to utwory nagrane z myślą o produkcji, jednak w USA postanowiono dodać do tego 5 singlowych przebojów z tego okresu. I to właśnie ta wersja tego albumu stała się podstawową. I ponownie, McCartney i Lennon wspinają się na wyżyny swoich możliwości, prezentując nam kolejne mini-arcydzieła "psychodelii popularnej" (jeżeli taka hybryda w ogóle ma prawo istnieć). Paul serwuje nam oparte na fortepianie The Fool On the Hill oraz wodewillowe Your Mother Should Know, a do tego dostajemy też wielkie Penny Lane, a także banalne, ale w sumie fajne Hello, Goodbye. John przebija samego siebie i pisze arcyambitne I Am the Walrus czy psychodeliczne Strawberry Fields Forever, a także All You Need Is Love (którego muzycznego fenomenu wciąż nie mogę zrozumieć). George zostawia swoje indyjskie zainteresowania, by pokazać nam, że psychodelię potrafi tworzyć nie gorzej niż koledzy, dzięki czemu dostajemy znakomite Blue Jay Way. Płyta poziomem nie dorasta może do poprzedników, ale muzycznie mamy tu porcję naprawdę ciekawych utworów potwierdzających kunszt Beatlesów.


Ocena: 9/10

Żeby wydać dwupłytowy album, trzeba być naprawdę pewnym siebie i mieć absolutną pewność, że nie ma tu słabego punktu. Nie ma co się oszukiwać, na "Białym Albumie" są słabe punkty (dziwaczne Wild Honey Pie, campowe The Counting Story of Bungalow Bill, praktycznie pozbawione melodii Rocky Raccoon czy nieudana próba awangardy Lennona w 9-minutowym Revolution 9). Jednak to, co Beatlesi serwują nam oprócz tego, całkowicie naprawia niedociągnięcia. Mamy tu tak genialne sztosy, jak - pełen autocytatów - Glass Onion, zjawiskowe While My Guitar Gently Weeps, które pozostaje najwspanialszym dokonaniem Harrisona, progresywne Hapiness Is a Warm Gun, akustyczne Blackbird czy też protoplastę heavy metalu w postaci wykrzyczanego i głośnego Helter Skelter. Jest tu też masa po prostu dobrej muzyki (oparta na fortepianie Martha My Dear, delikatne I Will, Julia, Mother Nature's Son, Sexy Sadie, Long, Long, Long, Cry Baby Cry czy bardziej rockowe Back In the USSR, Birthday czy Savoy Truffle i pierwszy poważny kontakt Beatlesów z bluesem w postaci depresyjnego Yer Blues). Można wymieniać i wymieniać jeszcze długo, ale najważniejszym pozostaje fakt, że The Beatles to po prostu kolejne świadectwo twórczego geniuszu zespołu, na którym każdy Beatles (no, Ringo, najmniej) pokazał, że jest po prostu świetnym kompozytorem, tekściarzem i muzykiem. Album nieidealny, ale wspaniały.


Ocena: 4/10

Moim zdaniem jest to płyta zrobiona trochę na siłę. Owszem, film okazał się wielkim sukcesem, i absolutnie na to zasługuje, gdyż jest to kolejna rewolucja Beatlesów (tym razem bardziej jednak w dziedzinie kinematografii), jednak nie powinien powstać z tego regularny album. Te 4 nowe piosenki Beatlesów mogłyby równie dobrze być wydane na EP-ce, chociaż i tak nie byłby to wtedy najlepszy materiał. Zupełnie nie przemawiają do mnie utwory Harrisona, czyli Only a Northern Song i It's All Too Much; wydają się nieco wymuszone. Lepszy jest jednak prosty i chwytliwy All Together Now Paula, a znakomity jest Hey Bulldog Lennona. Niepotrzebnie dodano jednak do całości Yellow Submarine oraz All You Need Is Love. Owszem, druga strona z muzyką ilustracyjną George'a Martina brzmi bardzo dobrze, ale nie uważam by płyta Beatlesów była najlepszym miejscem na jej publikację. Jak dla mnie jest to po prostu skok na kasę i najsłabszy album Beatlesów, mimo że dwie z czterech nowych piosenek bardzo lubię.


Ocena: 10/10

Mimo, że wcale nie wydany ostatni, było to ostatnie wspólne nagranie zespołu. Nie wiem, jak to się stało, że Beatlesi stworzyli tak idealny album. Cała czwórka praktycznie się do siebie nie odzywała, każdy z każdym był skłócony (oprócz Ringo, którego wciąż wszyscy lubili, a on sam starał się łagodzić spory), producent też był na nich obrażony, gdyż podczas produkcji poprzednich nagrań coraz bardziej go odsuwali, sami chcąc zasiadać za konsoletą. A jednak udało im się stworzyć album wielki. Ich opus magnum. Lennon zaserwował nam znakomite Come Together, pseudo-klasyczny Because oraz ciężki I Want You (She's So Heavy), Harrison dostarczył ciepłe i przebojowe Something i Here Comes the Sun, Paul wodewillowe Maxwell's Silver Hammer, wielowątkowy You Never Give Me Your Money oraz uroczy Oh Darling w stylu lat 50., a i nawet Ringo zaproponował w sumie udane Octopus's Garden. Mimo sprzeciwu Lennona (chociaż sam też wziął w tym udział) album kończy 20-minutowa mini-suita, zmyślnie złożona ze szkiców niedokończonych piosenek Paula i Johna. Lennon zaprezentował się tu najsłabiej ze swoimi Mean Mr. Mustard i Polythene Pam, ale McCartney naprawdę pokazał tu klasę  You Never Give Me Your Money oraz ostatnim medleyem Golden Slumbers/Carry That Weight/The End. Podobno podczas powstawania płyty czuć było w powietrzu ponownie czystą radość z tworzenia muzyki, a wszystkie konflikty poszły w odstawkę. To słychać. Najlepszy album Beatlesów i zdecydowanie mój ulubiony.


Ocena: 7/10

Album ten wydany został, gdy zespół już formalnie nie istniał. Zresztą ostatnich dogrywek dokonywała tylko trójka z nich, bez Lennona w studiu. Miał to być ich wielki powrót. Z sesji nic jednak nie wyszło, więc po krótkiej przerwie Beatlesi stworzyli wielki Abbey Road. Z kronikarskiej powinności należało jednak wydać ostatnie piosenki The Beatles. Zatrudniono więc Phila Spectora, który swoją ścianą dźwięku skutecznie zepsuł parę piosenek, jednak ogólnie nadał całości jako-taki przemyślany kształt i zmyślnie wszystko ze sobą połączył nagranymi rozmowami muzyków w studiu, dzięki czemu całość ma fajny, domowy klimacik. Najkorzystniej pokazał się tu Paul ze swoimi wspaniałymi The Long And Winding Road, Get Back oraz Let It Be. Oprócz tego mamy tu też zaśpiewane wespół z Lennonem Two of Us i I've Got a Feeling powstały w wyniku połączenia dwóch niedokończonych utworów Paula i Johna. Razem można usłyszeć ich także w jednej z pierwszych piosenek Beatlesów, One After 909. Lennon serwuje nam zjawiskowe Across The Universe, a Harrison znakomity walc I Me Mine (wersja na płycie nagrana została już bez Johna w studiu). I to właściwie tyle. Tyle Beatlesi nam zostawili. Gdyby wydali na końcu Abbey Road, zakończenie kariery byłoby bardziej spektakularne, a po Let It Be można mieć mieszane uczucie. O wiele lepiej jest sięgnąć po Let It Be... Naked wydane w 2003, na nowo zmiksowane i prezentujące się w takim kształcie, w jakim widział to Paul przed "ulepszeniami" Spectora. Brzmi to lepiej.

Suplement:


Ocena: 7/10

W ramach uporządkowania dyskografii Beatlesów postanowiono - w ramach remasteru ich longplayów na płyty kompaktowe - wydać kompilację ich singlowych przebojów. Wszystko mamy poukładane chronologicznie, dzięki czemu każdy, kto wie, jaki etap działalności zespołu lubi, wie czego gdzie ma szukać. Jeśli ktoś lubi ich poprockowe początki, znajdziemy tu From Me To You, rewelacyjne She Loves You, I Want To Hold Your Hand, This Boy, Long Tall Sally, I Feel Fine, She's a Woman, I'm Down czy Yes It Is. Druga płyta wypada o wiele ciekawiej, gdyż mamy tam zestaw piosenek, które Beatlesi tworzyli już z większym naciskiem na rzeczy bardziej przemyślane. Słyszymy więc Day Tripper, We Can Work It Out, Paperback Writer, Rain czy The Inner Light, choć i tu możemy liczyć na proste, acz przyjemne piosenki z wyższej półki takie jak hitowe Lady Madonna, ponadczasowe Hey Jude czy Revolution. Oczywiście jest tu kilka wypełniaczy, które napisane były z myślą o stronach B singli, ale płytkę warto przesłuchać, by uzupełnić swoją kolekcję o zestaw naprawdę świetnych utworów. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...