poniedziałek, 23 marca 2020

Ringo Starr - na skróty (przegląd dyskografii)


Ringo Starr uchodzi, całkiem słusznie zresztą, za najmniej zdolnego członka The Beatles. Po rozpadzie zespołu miał więc spory problem z prowadzeniem solowej kariery. Nie był zbyt uzdolnionym kompozytorem, warunki wokalne też miał takie sobie, jedyne co mogło zapewnić mu sukces, to sentyment do Beatlesów. I właściwie na tym Starr zbudował swoją karierę - na każdej swojej płycie stara się przywołać ducha wykonywanych przez siebie piosenek w Fab Four. Z racji średnich uzdolnień, jako kompozytor, bardzo często sięga po covery, a jeśli już śpiewa coś swojego, to pisze to zawsze z kimś, albo w ogóle nie bierze udziału w procesu komponowania.
Ringo jest jednak w stanie wydać płytę w swoim stylu. Nie ma co oczekiwać po nim poziomu, który prezentowali na swoich albumach pozostali Beatlesi, ale na pewno każdą płytę Starra charakteryzuje rzadko spotykany luz. Mimo, że większość dyskografii Ringo prezentuje naprawdę niski poziom, jest w niej parę pozycji, po które warto sięgnąć. Po które? Oto moje rekomendacje:


Ocena: 6/10

Ringo był pierwszym z Beatlesów, który wydał piosenkowy album pod własnym nazwiskiem, ale zarazem też ostatnim, który wydał album z premierowym materiałem. Sentimental Journey to jeden z pierwszych albumów z popularnego wiele lat później cyklu "The Great American Songbook". Aranżacje piosenek dla Ringo wykonali tu m.in. George Martin i Paul McCartney. Starr wybrał sobie piosenki, które znakomicie współgrają z jego głosem, więc, na poziomie wokalnym, album ten jest naprawdę dobry. Generalnie też wypada całkiem nieźle, chociaż po przesłuchaniu dużo w pamięci nie zostaje.


Ocena: 6/10

Beaucoups of Blues to poniekąd kontynuacja Sentimental Journey. Znów Ringo wziął na warsztat klasyki amerykańskiej muzyki i wszystko zaśpiewał swoją niepowtarzalną, głęboką barwą. Ponownie wyszła z tego porcja całkiem sympatycznej muzyki, acz znów niewiele zostaje w głowie. Z tym, że tu mamy o wiele więcej bluesa, podczas gdy na poprzedniku Starr sięgnął raczej po piosenki klasyczne. Tak czy siak, płyta bardzo sympatyczna w odbiorze, choć mało angażująca.


Ocena: 9/10

Na płytę z solowym materiałem od Ringo musieliśmy czekać aż 3 lata po rozpadzie Beatlesów. Starr zaskoczył jednak wszystkich i wydał naprawdę wyśmienity album. Coś od siebie dorzucił tu każdy z Beatlesów (John ofiarował mu I'm the Greatest, Paul - Six O'Clock, a George - Photograph i Sunshine Life For Me (Sail Away Raymond)), dzięki czemu wyszedł z tego najbardziej beatlesowski album w dyskografii Ringo. Jeśli ktoś uważa, że po Starrze nie ma co oczekiwać rewelacji, to zalecam sięgnąć po tę płytę. Można się naprawdę pozytywnie zaskoczyć. Jeśli nie wiadomo, po co sięgnąć na początek przygody z Ringo, odpowiedź jest prosta: koniecznie musi to być właśnie Ringo.


Ocena: 5/10

Na pewno mamy tu spadek formy, biorąc pod uwagę nieprawdopodobny poziom Ringo. Mało tu naprawdę godnych uwagi momentów, a piosenki brzmią jak słabsze kopie czegoś o wiele bardziej przekonującego. Nie powiem, że nie ma tu przebłysków, bo znajduje się tu trochę fajnych piosenek, jednak całościowo rzecz nie zachwyca. Z pewnością ci, którzy liczyli że Starr będzie tworzył płyty dorównujące Ringo się zawiodą, jednak z perspektywy całej dyskografii Beatlesa nie jest to wcale pozycja aż tak nieudana. 


Ocena: 5/10

Ta płyta wydaje się jednym z bardziej zmarnowanych potencjałów. Początek może sugerować, ze Ringo nieco się ogarnął i postanowił wreszcie stworzyć godny uwagi longplay. W miarę trwania krążka okazuje się jednak, że dobrych piosenek miał jedynie kilka i wyprztykał się z nich na sam początek. W związku z czym przyzwoicie wypada jedynie strona A, natomiast strona B to jeden wielki wypełniacz. Najlepsze na płycie są piosenki, które Ringo podarowali pozostali Beatlesi: Pure Gold od Paula, Cookin' (In the Kitchen of Love) od Johna i, przede wszystkim, I'll Still Love You od George'a. Poza nimi dobre momenty zdarzają się raczej sporadycznie.


Ocena: 6/10

Ringo postanowił odświeżyć nieco formułę swojej twórczości, wydając album disco. No, umówmy się, nie jest to album stricte w tym stylu, ale naleciałości są wyraźne. Wiem, brzmi to może nie najlepiej, Ringo Starr, który swoją twórczość opiera na rock and rollu i country, nagle bierze się za disco. Płyta wypada jednak lepiej, niż można by się spodziewać. Przede wszystkim mamy tu takie piosenki, jak Drowning In the Sea of  Love, Wings, Can She Do It Like She Dances, It's No Secret, Gypsies In Flight i Simple Love Song. Reszta jest raczej słaba, ale piosenki są dość przemyślanie rozłożone, dzięki czemu co jakiś czas jesteśmy raczeni naprawdę fajnym numerem. Album może nie bardzo dobry, ale z pewnością pozytywnie zaskakujący.


Ocena: 3/10

Pierwszy naprawdę słaby longplay Ringo. Mimo, że parę poprzednich zdecydowanie nie można było nazwać jednoznacznie dobrymi, to chociaż znalazło się tam parę godnych uwagi numerów. Tutaj jest ich tak mało, że lepiej sobie ten album odpuścić. W sumie jedyne, co jest godne uwagi, to utwór tytułowy, Hard Times, Monkey See - Monkey Do i A Man Like Me. To naprawdę słaba płyta i lepiej sięgnąć po nią dopiero, gdy reszta albumów Ringo bardzo się znudzi. W przeciwnym razie, dla własnego komfortu, lepiej omijać z daleka.


Ocena: 2/10

Na tej płycie Ringo wciąż obniża loty. Jest tu parę dobrych piosenek, ale wszystko psuje Starr swoimi zblazowanymi wokalami bez życia. Cała płyta to po prostu zestaw sztamp, które wypadają naprawdę słabo. Paul, jako aranżer, i autor dwóch utworów, odwalił fuszerkę, jakby chciał jeszcze bardziej pogrążyć Starra. Jedyny Harrison sprawdził się tu naprawdę dobrze, dając przyjacielowi godną uwagi piosenkę. Jednak w otoczeniu reszty materiału, przepada ona i nie ma szansy zaistnieć. Koszmarna płyta. Trzymać się jak najdalej, a sięgać tylko w odruchu desperacji.


Ocena: 8/10

Stop And Smell the Roses i Old Wave dzielą tylko 2 lata, a różnica jest kolosalna, bowiem ta płyta to naprawdę rewelacja i jedno z najlepszych dzieł Ringo. Starr poprosił o pomoc Joe'ego Walsha, a ten nakierował Beatlesa w nieco bardziej surową, rock and rollową stronę. Mamy tu prosto zagrany i bardzo spójny stylistycznie materiał, co sprawia że płyty słucha się znakomicie. Jest tu parę słabszych momentów, jednak absolutnie nie można nazwać ich wypełniaczami, a jedynie lekkimi spadkami poziomu. Tak czy siak jest to album naprawdę udany i nie ma co go tak łatwo przekreślać. Ringo w latach 80. wydał tylko 2 longplaye, z czego jeden jest jednym z najsłabszych punktów w jego dyskografii a drugi - nieoczekiwaną rewelacją. Po Old Wave można spokojnie sięgnąć na początek przygody z solowym Starrem. Mała szansa zawodu.


Ocena: 6/10

Ringo wraca po 9 latach milczenia i funduje nam naprawdę fajny album. Nie ma tu może utworów, które miałyby szanse wejść na dłużej do repertuaru Starra, ani nawet choćby potencjalnych przebojów. Cała płyta brzmi jednak naprawdę dobrze, jest na niezłym poziomie i słucha się tego z dużą przyjemnością. Przystępując do tego krążka trzeba mieć jednak świadomość jednej rzeczy: to płyta Ringo. Nie ma więc co oczekiwać cudów, czy poziomu, który prezentowali na swoich płytach pozostali Beatlesi. Jednak jak na perkusistę The Beatles, ta płyta to naprawdę spore osiągnięcie.


Ocena: 3/10

Ringo zalicza poważny regres. Po znakomitym Old Wave i przyzwoitym Time Takes Time, Vertical Man to z pewnością jedna z najgorszych płyt w katalogu Starra. Beatles postanowił pójść tu z duchem czasu, tylko jakby zapomniał dopracować kompozycji. Produkcja jest okropna, piosenki zlewają się w jedno i brzmi to jak jedna, wielka, nie do końca przemyślana papka. Wokale Ringo są jeszcze relatywnie dobre, ale słuchanie tej płyty to po prostu katorga. Gwoździem do trumny jest absolutnie koszmarna wersja Love Me Do.


Ocena: 6/10

Płyta znacznie lepsza od Vertical Man. Cała utrzymana jest w bardziej rockowej stylistyce, co pomogło Ringo zachować względną spójność. Jest tu parę fajnych numerów, a słuchanie albumu wiąże się z niemałą przyjemnością. Ringo Rama to też niestety pierwszy album, na którym tak dobitnie słychać ingerencję w wokale Starra. Nie przeszkadza to jednak, a - mimo że po przesłuchaniu w głowie zostaje raczej niewiele - to naprawdę udany album, którego można oczekiwać od Ringo.


Ocena: 4/10

Tylko 2 lata Ringo kazał czekać swoim fanom na nowy album. Słychać jednak, że zabrakło trochę czasu na dopracowanie tych kompozycji. Znalazło się tu tylko parę udanych piosenek, a reszta to raczej zwykłe wypełniacze. Zdecydowanie dobrze wypadają Fading In Fading Out, Gave Me Back the Beat, Wrong All the Time i kawałek tytułowy. Reszta jednak to typowe średniaki, które przypaść do gustu mogą tylko zadeklarowanym słuchaczom Ringo. Podobnie, jak i cała płyta, bo to raczej zwykły przeciętniak w jego dyskografii.


Ocena: 8/10

Pierwszy naprawdę znakomity krążek stara od 1983 roku. Ringo wreszcie nadał piosenkom jakiś koncept tematyczny i postanowił stworzyć retrospektywny album, który opowie parę historii z jego życia. Liverpool 8 zachwyca jednak przede wszystkim w warstwie kompozycyjnej i aranżacyjnej. Całość wypada bardzo spójnie, piosenki są na równym poziomie i układają się w jedną, przemyślaną całość. Co ciekawe, Ringo nie robi tu nic, czego dotychczas nie słyszeliśmy na jego płytach. Po prostu jest sobą, ale śpiewa i gra z prawdziwym przekonaniem i pasją. Czuć tu serce i duszę radosnego gościa, który kocha muzykę i chce się tą pasją z nami podzielić.


Ocena: 1/10

Powiem szczerze: nie spodziewałem się. Nie spodziewałem się, że Ringo może wydać aż tak żenująco słaby longplay. To właściwie kwintesencja wszystkiego, co najgorsze w muzyce Starra. Na całą płytę fason trzyma tylko The Other Side of Liverpool, a cała reszta to średniej jakości wypełniacze. Nie wiem, kto wpadł na pomysł by stworzyć płytę z wypełniaczy, ale powinien za to odpokutować. Słuchanie Y Not odradzam każdemu. Nawet fanom Ringo. Po co mają się zniechęcić do swojego idola?


Ocena: 1/10

Tytuł to oczywiste nawiązanie do płyty Ringo z 1973 roku. Szkoda jednak, że Starr nie uznał, że dobrze byłoby też zrobić longplay na poziomie wspomnianego albumu. Cała płyta trwa mniej niż pół godziny, z czego nowych piosenek dostajemy tylko 5. Czy trzeba dodawać coś więcej? Singiel promujący płytę, a zarazem jej najlepszy fragment, to odkurzona wersja Wings z albumu Ringo the 4th. Poza tą piosenką wszystko tu to po prostu jedna, wielka kompozytorska katastrofa. Tak jak w przypadku Y Not - zalecam omijanie szerokim łukiem.


Ocena: 3/10

Ta płyta to tylko nieznaczna poprawa w stosunku do poprzednich longplay'ów, ale już można było mieć jakąś nadzieję, że Ringo znów uda się wyjść z tego obronną ręką. Mamy tu 3 godne uwagi piosenki, jednak całość nie wypada aż tak koszmarnie jak na poprzednich albumach. Na wyróżnienie zasługuje tu utwór tytułowy, który w całości składa się z tytułów piosenek Fab Four; fajny pomysł i jeszcze lepsza realizacja. Całość jest raczej spójna i na jednym poziomie. Fakt, że ten poziom nie jest może za wysoki, ale i tak warto docenić. Krok w dobrą stronę.


Ocena: 4/10

Sięgając po tę płytę, najlepiej od razu zaznajomić się z wersją deluxe. Do 10 podstawowych utworów dołączono tam bowiem 4 odświeżone wersje starszych piosenek Starra: Back Off Boogaloo, You Can't Fight Lightning, Don't Pass Me By i Photograph. I są to faktycznie najlepsze momenty tego longplaya. Jednak, by oddać sprawiedliwość, podstawowa wersja też ma parę naprawdę fajnych kompozycji: We're On the Road Again, Laughable, Speed of Sound, So Wrong For So Long i Give More Love. Reszta może nie jest specjalnie dobra, ale za to całość jest utrzymana w fajnym stylu, wypośrodkowującym rock and roll i country. Na pewno plus za spójność całości. Gdyby jeszcze dopracować trochę kompozycje, może mielibyśmy do czynienia z bardziej wartościowym longaplayem. W takiej formie też jednak jak najbardziej może się podobać, aczkolwiek lepiej sięgać po niego raczej okazjonalnie i na pewno nie na początek przygody.


Ocena: 6/10

W wywiadach towarzyszących promocji, Ringo zarzekał się, że to jego ostatnia płyta. Czy tak faktycznie będzie? To się okaże, ale jeśli tak, to jest to zdecydowanie pożegnanie w stylu Starra. Beatles nagrał dokładnie taką płytę, jaką od niego oczekiwana. Nie sili się tu na eksperymenty, ani nie próbuje redefiniować swojego muzycznego emploi. Funduje nam po prostu półgodzinną dawkę rock and rolla i country, wymieszaną z dawką sentymentu i nostalgii. Ringo zdaje sobie sprawę, że większość jego publiczności to słuchacze The Beatles. To właśnie dla nich mamy tu: zaśpiewany i zagrany wspólnie z Paulem McCartneyem utwór Johna Lennona Grow Old With Me, cover Money, który śpiewali także Beatlesi, a także wspomnienie macierzystego zespołu w utworze tytułowym. Jest tu sporo porządnego grania na poziomie oczekiwanym od Ringo. Może mało tu materiału na przeboje, ale jest dokładnie to, czego słuchacz Starra może od niego wymagać. Tylko tyle i aż tyle.

8 komentarzy:

  1. Świetny pomysł z tymi przeglądami dyskografii. Wszystko widać jak na dłoni. Swoją drogą bardzo budująca sprawa, jak pozostali Beatlesi przez te wszystkie lata wspierali swego mniej uzdolnionego kolegę...

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekaw jestem, nad czyją dyskografią teraz Pan pracuje i czego można się spodziewać w najbliższej przyszłości?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najbliższy plan to zakończenie dyskografii Paula (wszak została tylko jedna płyta i do tego dojdzie jeszcze przegląd dyskografii).

      Potem zamierzam dokończyć Eltona Johna, Black Sabbath, rozpocząć Electric Light Orchestra, Phila Collinsa, Rainbow, Dio, Simon & Garfunkel i Billy'ego Joela, a potem sporadycznie dodawać kolejne recenzje do kolejnych wykonawców, których już zacząłem (The Beach Boys, Alice Cooper, Metallica, Led Zeppelin, Genesis, Paul Simon, Pink Floyd, Rod Stewart, Stevie Wonder).

      Jestem jednak otwarty na sugestie, co do innych wykonawców, więc, jeśli ma Pan jakieś sugestie, to może się Pan nimi podzielić, a ja na pewno wezmę je pod rozwagę.

      Usuń
    2. To wszystko brzmi... smakowicie... Już się cieszę, szczególnie ELO oraz Simon and Garfunkel. Bardzo brakuje mi na polskich portalach muzycznych recenzji Blue Oyster Cult. Pojawiają się sporadycznie. Ale nie wiem, czy to Pańskie "klimaty"?

      Usuń
    3. Jak najbardziej i z przyjemnością się za nich wezmę, chociaż może niekoniecznie w pierwszej kolejności.

      Usuń
  3. A ceni ich Pan w ogóle? Nie jest to zespół z mojej pierwszej dziesiątki, ale uważam, że zrobili kilka ekscytujących rzeczy. Choć jak po raz kolejny słyszę gdzieś "Riperka" to uciekam jak najdalej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo lubię ogólnie ich stylistykę, no i praktycznie wszystkie ich płyty z lat 70. (może i coś z lat 80.). Mam parę piosenek, które lubię bardziej, ale nie będę teraz zdradzać, których, żeby nie zaspoilerować przyszłych recenzji ;)

      Usuń
    2. W takim razie uzbrajam się w cierpliwość i czekam:) Pozdrawiam serdecznie!

      Usuń

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...