Black Sabbath. Zespół, który stał się legendą. Nawet jeśli ktoś nie jest wielbicielem cięższych odmian muzyki, kojarzy tę nazwę. W trakcie niemal półwiecznej kariery grupa na stałe zmieniła oblicze metalu, i nie tylko. To właśnie Black Sabbath uważa się za protoplastów heavy metalu, chociaż członkowie się od tego odżegnują. Do dziś trwają spory, kto z tych "największych" najbardziej przyczynił się do wynalezienia tego podgatunku muzyki, jednak bezsprzecznie Sabbaci mieli na to wielki wpływ i bez nich dzisiejszy metal z pewnością nie wyglądałby tak samo.
W ciągu pięćdziesięciu lat istnienia jedynym stałym członkiem grupy był Tony Iommi - założyciel, lider i twórca ich unikatowego brzmienia. Pozostali muzycy i wokaliści zmieniali się dość często, jednak za ten najbardziej klasyczny skład uznaje się ten oryginalny, z lat 70., a więc Tony Iommi na gitarze, Geezer Butler na basie, Bill Ward na perkusji i Ozzy Osbourne na wokalu.
Wiadomo, że na skutek tak częstych zmian personalnych, dyskografia zespołu musiała stracić na spójności. I straciła, w związku z czym w fonografii Black Sabbath znajdziemy nie tylko ponure i progresywne riffowanie, ale także sztampowy i banalny metal, który może przyprawić większość słuchaczy o mdłości. Poznawanie legend najlepiej zaczynać od tych największych i najważniejszych albumów, ale warto mieć też na uwadze, jak mają się one do reszty twórczości, albo czy rzeczywiście zasługują na kult, który wokół nich obrósł. W niniejszym opracowaniu skrótowo omawiam wszystkie studyjne wydawnictwa Black Sabbath (wliczając w to te pod szyldem "Black Sabbath featuring Tony Iommi" i "Heaven & Hell"), a także podpowiadam, które są warte uwagi, a które lepiej omijać szerokim łukiem.
Ocena: 10/10
Ośmielę się zaryzykować stwierdzenie, że debiut tego zespołu to jeden z najważniejszych albumów wszech czasów, a na pewno najważniejsze wydawnictwo w dziejach heavy metalu. To także płyta, która stworzyła nowy gatunek. Ktoś powie, że przecież to po prostu trochę ciężej zagrany blues. I będzie mieć rację, bowiem sam metal i wszystkie cięższe podgatunki rocka wywodzą się właśnie z bluesa. Led Zeppelin rok wcześniej zaczęli nieco bardziej eksperymentować z cięższymi brzmieniami, jednak to właśnie Black Sabbath zawiesił poprzeczkę nadzwyczaj wysoko i zdaje się otwierać nowy rozdział w historii muzyki. Jak to na debiutach bywa, autorski materiał przetykany jest coverami (Evil Woman - najbardziej chwytliwym utworem na płycie, wymuszonym zresztą przez wytwórnię - i genialnie rozbudowanym Warning), ale premierowe piosenki absolutnie w niczym im nie ustępują. Rozpoczynając od ikonicznych dźwięków burzy i dzwonów, które otwierają mroczny i posępny utwór tytułowy, poprzez napędzany harmonijką The Wizard, Behind the Wall of Sleep przechodzący gładko w uzależniający N.I.B., po w większości instrumentalny Sleeping Village, praktycznie nie ma tu wpadek. Wypadkową tego jest nie tylko największy i najważniejszy album Black Sabbath (choć nie najlepszy), ale i płyta, która położyła podwaliny pod rozbudowę ciężkiego rocka. Absolutny must listen.
Ocena: 9/10
W większości zestawień to właśnie Paranoid jest określane jako najlepszy album Black Sabbath, a nawet jako najważniejszy album dla heavy metalu. Ani z jednym, ani z drugim nie mogę się zgodzić. Nie jest to najlepszy album zespołu, gdyż styl Sabbathów jeszcze nie zdążył się w pełni wykrystalizować (to nastąpi dopiero na następnym longplayu), a jeśli chodzi o sam heavy metal, wcale nie powiedział tu wiele nowego. Owszem, można go za takiego uznawać, jeśli chodzi o samą popularyzację tego gatunku, mimo wszystko będę się upierać, że to jednak nie jest to samo. Jednocześnie jednak Paranoid jawi się, jako najlepsza propozycja na początek przygody z grupą. Można tu bowiem trafić na piosenki-ikony (War Pigs, kawałek tytułowy i Iron Man), a całość nie jest na tyle ciężka, by zniechęcić kogoś, kto niekoniecznie jest na to przygotowany. Warto jednak też dodać, że nieco do ideału zabrakło, więc z trzech pierwszych płyt Black Sabbath, to właśnie Paranoid uważam za najsłabszą, pomimo całej mojej do niej sympatii.
Ocena: 10/10
Dla każdego fana jakiegokolwiek Artysty lub Zespołu, wybór ulubionego albumu bywa często zadaniem praktycznie niewykonalnym, bądź okupionym wyrzutami sumienia w rodzaju: "Ale z drugiej strony przecież ten też jest wspaniały...". Mi jednak, jako fanowi Black Sabbath, wybór najlepszego i ulubionego longplaya nie przysporzył bólu głowy. Bez mrugnięcia okiem wskazuję zawsze na Master of Reality. Dlaczego? Z prostego powodu: bowiem to właśnie na tej płycie ostatecznie ukształtował się styl grupy, a muzycy znaleźli świetny balans pomiędzy ciężarem, a przebojową wręcz momentami melodyjnością (spora zasługa w tym Ozzy'ego - wielkiego fana Beatlesów). Praktycznie nie ma na tej płycie - a przynajmniej ja nie jestem w stanie wskazać - słabszego momentu. Co utwór to killer. Przebojowe Sweat Leaf, chwytliwe After Forever z tekstem ostatecznie odcinającym zespół od podejrzeń o satanizm, sludge metalowe i mega-ciężkie Children of the Grave, jeszcze potężniejsze i ociężałe Lord of This World, delikatne i poruszające Solitude, a na sam koniec dostajemy wielowątkowe, doom metalowe Into the Void. Ta płyta po prostu powala od początku do końca i zawsze robi na mnie ogromne wrażenie. Jeśli ktoś jeszcze nie słuchał, to polecam nadrobić, bo wstyd nie znać.
Ocena: 9/10
Dzięki pierwszym trzem albumom, zespołowi udało się wejść do muzycznej ekstraklasy. Mogli więc pozwolić sobie na zamknięcie się w studiu i poszukiwanie nowych brzmień. Większość czasu, który jednak mieli spędzić na nagrywaniu, przeznaczyli raczej na faszerowanie się kokainą, alkoholem i innymi używkami. Trzeba jednak przyznać, że te ekscesy zaowocowały bardzo dobrym albumem. Nie da się nie wyczuć wpływu narkotyków w takich utworach jak Wheels of Confusion, Supernaut, Snowblind czy Under the Sun. (Swoją drogą własnie te 4 kompozycje, otwierające i zamykające kolejne strony longplaya, to najlepsze momenty Vol. 4). Poziom spada może nieco przy udziwnionym FX i raczej banalnym St. Vitus Dance, ale poza tym mamy tu po prostu zestaw rewelacyjnych piosenek, które ewidentnie pokazują postępujący progres zespołu.
Ocena: 9/10
Sabbath Bloody Sabbath pamięta się dziś głównie przez pryzmat wybitnego utworu tytułowego. Fakt, jest to mini-arcydzieło, najlepszy moment krążka i jeden z lepszych utworów Black Sabbath, jednak byłaby to spora krzywda dla tej płyty, gdyby powiedzieć, że poza nim nie ma tu dobrej muzyki; bo jest i to całkiem sporo. Muzycy nie kombinowali może za dużo, jeśli chodzi o same kompozycje, za to wydaje się, że więcej czasu poświęcili na dopracowywanie aranżacji. Bo, rzeczywiście, mamy tu nie tylko skrzypce i flety, ale w jednym utworze pojawiają się nawet dudy! Nietypowo? Owszem, ale, co ciekawe, brzmi to wciąż diablo ciężko i pod tym względem nie odstępuje ani na krok poprzednim albumom. Ozzy brzmi tu tak dobrze, jak nigdy, a Geezer wspiął się na wyżyny, jeśli chodzi o niebanalne i poetyckie teksty. Longplay może idealny nie jest, ale z pewnością zasługuje na uwagę i można spokojnie postawić go obok innych szczytowych osiągnięć Black Sabbath
Ocena: 7/10
Według powszechnej opinii, i zdaniem krytyków, Sabotage to dramatyczny spadek poziomu prezentowanego przez Black Sabbath na poprzednich albumach i początek upadku legendy zespołu. Rzeczywiście, czuć tu spadek poziomu, ale czy od razu dramatyczny? Nie uważam tak; według mnie po prostu album powstawał pod presją czasu i muzykom zabrakło czasu, by w dostatecznym stopniu dopracować materiał, w związku z czym od pewnego momentu czuć ewidentne mielizny. Jednak - byśmy się dobrze zrozumieli - znalazło się tu sporo bardzo dobrej muzyki, jak choćby ciężkie Hole in the Sky i Symptom of the Universe, rozbudowane Megalomania i The Writ (choć i w jednym i w drugim pojawiają się niepotrzebne dłużyzny). Poza tym, faktycznie, może za wiele się tu nie dzieje, a i aranżacyjnie jest raczej zachowawczo, jednak sporo tych mankamentów wynagradza klarowna i potężnie brzmiąca produkcja. Słowem: warto poznać, jednak nie na początku.
Ocena: 6/10
Przyjęło się mówić, że Technical Ecstasy to najsłabszy album z Ozzym na wokalu. Nie zgadzam się z tym. Opinia ta mogła wziąć się z faktu, iż jest to longplay zupełnie nie w stylu Black Sabbath. Jak wspomina Osbourne, Iommi miał wtedy ambicje, by brzmieli "jak Queen". Pozostałym niezbyt się to podobało, ale Tony był liderem, a z liderami się nie dyskutuje. W związku z tym, Technical Ecstasy to album mało mięsisty i zanadto udziwniony i rozmemłany, ale absolutnie nie pozbawiony dobrej muzyki, by wspomnieć You Won't Change Me, Gypsy, All Moving Parts (Stand Still) czy She's Gone. Na osobną wzmiankę zasługuje Dirty Women, czyli absolutnie wspaniały i porywający kawałek, który spokojnie można postawić obok innych najlepszych dokonań zespołu. Generalnie jednak, Technical Ecstasy, mimo oczywistych wad, nie jest może aż tak złym albumem, acz jest płytą, która zawiera "najmniej Sabbathu w Sabbacie".
Ocena: 5/10
Materiał na Never Say Die! pisany był po odejściu Ozzy'ego z zespołu. Powstawał więc z myślą o innym wokaliście, który miał wnieść do Black Sabbath nowe oblicze i energię, której ostatnimi czasy tak brakowało przez pijaństwo Osbourne'a. Jednak Ozz uznał, że może się trochę pospieszył z tym odejściem, więc zdecydował się wrócić. Czasu jednak było niewiele na napisanie nowego materiału, więc musiał zadowolić się tym pisanym nie dla niego. Dokonano jedynie kosmetycznych poprawek, w związku z czym mamy tu do czynienia z albumem, który, gdyby nie szyld, pod którym go wydano, spokojnie można by wziąć za album jakiegoś innego zespołu. Praktycznie nie czuć tu Black Sabbath, a ponadto dobrych utworów jest tu zaskakująco niewiele. Wyróżniają się jedynie Never Say Die, Johnny Blade, Junior's Eyes i Air Dance. Cała reszta prezentuje się po prostu przeciętnie i nie zostaje na dłużej w pamięci. Podobnie jak i cały album, który uważam za najsłabszy krążek klasycznego okresu Black Sabbath. Nic dziwnego, ze krótko po jego wydaniu Iommi wywalił Ozzy'ego, który na poważniejszy powrót do zespołu musiał czekać prawie 20 lat.
Ocena: 8/10
Po porażkach poprzednich dwóch albumów, a także na skutek coraz bardziej opłakanego w skutkach uzależnienia od używek, Iommi wykopał z zespołu Ozzy'ego na dobre. Jego miejsce zajął Ronnie James Dio znany z zespołu Rainbow. Oczekiwania były spore. Rainbow był wtedy bieżącym towarem, a Black Sabbath miał status gasnącej i wypalonej gwiazdy. Czy Dio uda się podciągnąć trochę Sabbathów? Udało się, a efektem tej współpracy jest naprawdę udany album. Może nie ma nawet startu do pierwszych pięciu płyt Black Sabbath, jednak zdecydowanie trzyma fason, a nawet nieco zaciera niesmak po Technical Ecstasy i Never Say Die! Trzeba pamiętać, że to jednak zupełnie inny Black Sabbath; mrok i ciężar zostały drastycznie ograniczone, na rzecz większej teatralności i o wiele prostszego grania. Oczywistą oczywistością tego albumu jest utwór tytułowy - epicki w wydźwięku, z rewelacyjnym riffem i wspaniałymi wokalami Dio. Ale na tym lista dobroci się nie kończy, bowiem mamy tu też Children of the Sea, Die Young i Lonely is the Word, ale coś dla siebie znajdą także miłośnicy prostszego i bardziej motorycznego grania (Neon Knights, Lady Evil). Zabierając się za ten album trzeba mieć świadomość, że Dio to nie Ozzy, i Sabbath z Dio to już nie jest Sabbath z Ozzym. Zabierającym się za dokonania zespołu, polecałbym raczej pierwsze kilka płyt z klasycznego okresu, ale jeśli ktoś ma je już za sobą, to w kolejne etapy można jak najbardziej wejść z Heaven and Hell.
Ocena: 8/10
Powiem krótko: jeśli komuś spodobało się Heaven and Hell, to jest spora szansa, że i Mob Rules podejdzie mu do gustu. Czemu tylko "szansa"? Ano, bowiem jest to album, do którego muzycy postanowili dodać nieco ciężaru znanego i kojarzonego z pierwszego oblicza Black Sabbath. Czy wyszło to muzyce na dobre? Zdecydowanie tak. Mimo, że wciąż nie da się nie zauważyć, jak mocne piętno na grupie odciska Dio, to mamy tu zdecydowanie więcej ponurego klimatu i złożoności piosenek, aniżeli teatralności i niepotrzebnej egzaltacji. (Chociaż, uspokajam fanów, i tych tu nie zabraknie).
Ocena: 7/10
Ronnie James Dio z zespołu odszedł, więc znów trzeba było szukać nowego wokalisty. Na szczęście szukać daleko nie trzeba było, gdyż z ochotą swojego głosu udzielił Ian Gillan z Deep Purple. Efektem tej współpracy jest jedyna płyta z Gillanem na wokalu, zatytułowana Born Again. Powiem tyle: może nie jest to Sabbath, który lubię, ale w perspektywie ich kolejnych dokonań, ten album prezentuje się naprawdę w porządku. Rzecz jasna nie da się nie odczuć tu elementów stylu Deep Purple, jednak ostatecznie powstała całkiem niezła, hard rockowa płyta z tak udanymi piosenkami jak Trashed, Disturbing the Priest, Zero the Hero i Keep It Warm. Nie jest to może jakieś szczytowe osiągnięcie, ale słucha się tego naprawdę bardzo przyjemnie.
Ocena: 6/10
Wydaje się, że jedynym momentem, w którym Tony Iommi stracił serce do Black Sabbath, był rok 1985. Wtedy właśnie wziął się za przygotowania swojego solowego albumu. Wytwórnia nie chciała jednak się zgodzić i spór ten zaowocował dziwacznym szyldem "Black Sabbath featuring Tony Iommi". Odsłuch płyty pokazuje jednak, że to Iommi miał rację, bowiem materiał tu zawarty, absolutnie w niczym nie przypomina Black Sabbath. Tony zdaje się kontynuować tu nurt podjęty na Born Again a więc melodyjny i szybki hard rock. Próżno szukać tu ociężałych i walcowatych riffów, czy też posępnego klimatu. W tym kontekście muszę więc początkującym słuchaczom Seventh Star odradzić. Zachęcam jednak, by kiedyś po nią sięgnąć, bowiem suma sumarum słucha się tego wcale nie tak najgorzej. Owszem, rewelacji też nie ma, ale jako płyta lecąca w tle - sprawdza się znakomicie.
Ocena: 3/10
Po wielkiej komercyjnej klapie, jaką okazał się Seventh Star, Iommi uznał że nie ma co się wygłupiać, tylko zakasać rękawy i wziąć się za kolejną reaktywację Black Sabbath. Tym razem na wokalistę wybrał Ray'a Gillena. Ten jednak szybko się wykruszył, a na jego miejsce wskoczył Tony Martin, którego rola ograniczyła się właściwie tylko do odśpiewania partii w piosenkach napisanych jeszcze z Gillenem. Już pół biedy, że Martin brzmi tu, jakby był myślami już w taksówce, która ze studia zawiezie go do domu. Główny problem polega na tym, że kompozycje są tak miałkie i odtwórcze, że to aż boli. Momenty, o które można zaczepić się uchem, są tak nieliczne, że nawet nie ma co o nich tu wspominać. Jak dla mnie to po prostu jedna z najsłabszych płyt Black Sabbath, po którą absolutnie nie warto sięgać na żadnym etapie poznawania dokonań zespołu.
Ocena: 4/10
W czym Headless Cross jest lepszy od The Eternal Idol. Właściwie w niczym. To wciąż mało ambitna, wpadająca jednym, a wypadająca drugim uchem, metalowa, sztampowa papka. Jak się zastanowić, to Headless Cross może mieć nieznaczną przewagę wobec drugiego tylko w jednej kwestii: można wskazać tu z czystym sercem naprawdę dobre utwory. Są to: The Gates of Hell, Headless Cross, When Death Calls i Nightwing. Reszta to jednak powtórka z The Eternal Idol, a więc odtwórcza i mało interesująca rąbanka, która zupełnie niczym nie jest w stanie mnie zainteresować.
Ocena: 7/10
Bardzo podziwiam Tony'ego Iommiego. Głównie za to, że mimo serii ciągłych porażek, wciąż miał na tyle wiary i nadziei w Black Sabbath, że ciągnął to dalej, wierząc, że pewnego dnia los się odmieni. Jak to się mówi: do trzech razy sztuka. Po dwóch wybitnie nieudanych płyt z Martinem, wreszcie się udało. Tyr może daleko do poziomu klasycznych dokonań zespołu, jednak wreszcie możemy mówić o tworze spójnym, z naprawdę dobrymi kompozycjami, i który wywołuje jakiekolwiek emocje podczas słuchania. To też zupełnie nowe podejście do muzyki Sabbathów, bowiem zawarte tu utwory charakteryzuje epickie, potężne i podniosłe brzmienie. Oczywiście, w ślad za tym nieraz idzie teatralność i manieryzm, jednak jest to w ilościach, które da się jakoś przeboleć. Jest tu parę gorszych momentów, ale - nie ma co się oszukiwać - Tyr to najbardziej udany album Black Sabbath od czasu Born Again. Jeśli więc ktoś chce poznawać dokonania zespołu z Martinem w składzie, polecam zacząć od Tyr właśnie. I na tym skończyć.
Ocena: 8/10
Nie oszukujmy się, Tony Martin nie był zbyt medialnym nazwiskiem i mało kto o nim słyszał. Oczywiste było więc, że jedyną szansą na renesans popularności Black Sabbath, było przyciągnięcie do składu jakiegoś znanego nazwiska. Ian Gillan, mimo że z pewnością jest znanym wokalistą, nie zagwarantował Born Again większego sukcesu, gdyż po trzeciej zmianie wokalisty, publiczność dała już sobie spokój, uznając że Black Sabbath miota się bez ładu i składu, szukając na siebie jakiegoś pomysłu. Jedynym wyjściem pozostało więc nagrać nową płytę z którymś z pierwszych dwóch wokalistów. Z Ozzym Iommi wciąż był śmiertelnie pokłócony (sprawy nie poprawił też dokument Don't Blame Me: The Tales of Ozzy Osbourne, w którym Osbourne swobodnie nadawał na byłego kolegę, bez krępacji wskazując kolejne przywary Tony'ego), więc pozostawał tylko Dio. Ten na szczęście uznał, że trzeba zakopać topór wojenny i znów się zjednoczyć. Tak właśnie powstał Dehumanizer. Ta płyta to z pewnością najcięższe i najmniej przystępne wydawnictwo Black Sabbath. Nie znaczy to jednak, że jest najlepsze. Czuć, że muzycy mniej wagi przykładali do samych kompozycji, a więcej do ponurego i mrocznego wydźwięku, który miał dosłownie przytłaczać słuchacza. I to się udało, bowiem bardzo trudno przyswoić całą płytę przy jednym podejściu. Jest to mocno zauważalna zmiana, jednak to wciąż jest ten stary "Sabbath z Dio", i kto akceptował Heaven and Hell i (zwłaszcza) Mob Rules, to jest spora szansa, że i na Dehumanizer znajdzie coś dla siebie.
Ocena: 2/10
Po ponownej kłótni z Dio (bez wdawania się w szczegóły powiem tylko, że chodziło o supportowanie Ozzy'ego, co Ronnie uważał za największą hańbę i potwarz dla jego artyzmu), co poskutkowało jego odejściem, Iommi znów stracił gwarant popularności i powodzenia. Poprosił więc ponownie o pomoc Martina. Jeśli ktoś ma nadzieję na powtórkę Tyr, to lepiej niech w ogóle tego albumu nie włącza. Jeśli ktoś ma nadzieję na jakąkolwiek przyzwoitą muzykę lepiej niech tego nie włącza, bo ta płyta to po prostu metalowa sztampa dla nastolatków, którzy uważają każdy kawałek z gitarą za coś ambitniejszego (nawet okładka pasuje mi do takich młodzieżowych, heavy metalowych zespolików). Może i dałoby się tu wykroić coś dobrego, ale nie ma co nad tym długo się pochylać, bowiem Cross Purposes to po prostu jedna, wielka KATASTROFA.
Ocena: 2/10
Przy okazji Master of Reality mówiłem, że dla fana wybranie najlepszej i najbardziej ulubionej płyty Zespołu/Artysty to najczęściej rzecz bardzo ciężka. Podobnie sprawa ma się z wybraniem tej najsłabszej. W tej kwestii jednak fani Black Sabbath są zaskakująco zgodni, chóralnie mianem najgorszego albumu tej formacji okrzykując Forbidden. Może zamiast się znęcać nad tym krążkiem, powiem po prostu, co tu się jako tako broni, bo są to tylko 2 elementy: kawałek tytułowy i The Illusion of Power (pomijając występ Ice-T - tak, tego rapera). I to tyle. Cała reszta to po prostu żenada, która nie powinna być sygnowana przez jeden z najważniejszych zespołów w historii muzyki.
Ocena: 4/10
W 1996 Black Sabbath ponownie wystąpił w składzie z Ozzym Osbourne'em, który powrócił już na stałe. W Iommiego wstąpiły nowe siły i zaczął coraz głośniej mówić o nowym albumie. Ozzy jednak najpierw zajęty był promowaniem Ozzmosis, potem, w 2001 roku, nagrał solowy Down to Earth, którego promocja również zabierała zbyt wiele czasu, a doszło do tego jeszcze zamieszanie związane z serialem The Osbournes i kolejny odwyk. Iommi uznał, że w tym czasie można by nagrać coś z Dio. (Trochę to uprościłem; szczegółową historię tego, jak doszło do nagrania The Devil You Know opisuję przy okazji pełnowymiarowej recenzji tegoż albumu). Spotkali się więc Iommi, Dio, Butler i Appice, a więc skład, który był odpowiedzialny za Mob Rules i Dehumanizer. Na skutek procesu z Sharon Osbourne, Iommi nie miał już nazwy "Black Sabbath" na wyłączność, więc zdecydowali się na publikację pod nazwą Heaven & Hell, by nie było wątpliwości, kto jest za tę muzykę odpowiedzialny. I, rzeczywiście, to po prostu kolejna płyta "Sabbathu z Dio". Tylko grosza. O wiele gorsza. Ponownie skupiono się na ciężarze, jednak tu nie ma już zwyczajnych niedociągnięć, jeśli chodzi o kompozycję; one są tak wyprane z jakiejkolwiek indywidualności, że podczas słuchania, można odnieść wrażenie, że słucha się jednego, wyjątkowo długiego, męczącego i zanadto przeciągniętego utworu. Nie dajcie się zwieść: The Devil You Know to gigantyczny spadek jakości w porównaniu do poprzednich trzech płyt z Dio. Lepiej sięgnąć po tamte, a to zostawić sobie na później. A najlepiej to całkowicie porzucić pomysł na słuchanie tych wypocin.
Ocena: 9/10
Na ten powrót czekali chyba wszyscy miłośnicy ciężkiej muzyki. Studyjny album Black Sabbath z Ozzym w składzie. Jeśli jednak było takie zainteresowanie, to z pewnością i oczekiwania były niemałe. Ano, były. I co zrobił Black Sabbath? Chyba wybrał najlepsze rozwiązanie, czyli ostentacyjnie, bez ukrywania tego faktu, świadomie nawiązał do przeszłości, wydając płytę, na którą fani klasycznego Sabbathu czekali. Nawiązali do kilku oblicz swojej muzyki, fundując fanom retrospektywny album wypełniony majestatycznymi, ciężkimi, wielowątkowymi kompozycjami. Poza Live Forever praktycznie nie mam tu do czego się przyczepić. Ozzy śpiewa tu tak ponuro, jak nigdy, riffy Iommiego są ociężałe, Geezer jako basista sprawdza się znakomicie, a ponadto jako tekściarz wspiął się na wyżyny, a Brad Wilk (Rage Against the Machine) godnie zastępuje Billa Warda. Czego chcieć więcej? To po prostu album skierowany ku prawdziwym fanom, fundujący im porcję nostalgii i muzyki spod znaku "prawdziwego" Black Sabbath. A kończące Dear Father dzwony i odgłosy burzy nie pozostawiają znudzeń: to już koniec. Po wielu perturbacjach Black Sabbath kończy tak jak zaczął: przebojowo, ciężko, bluesowo, ponuro, mrocznie, ale przede wszystkim z pasją i w wielkim stylu.