Elton John to postać, której nie trzeba nikomu przedstawiać. Jest on bezsprzecznie ikoną popkultury i jednym z niewielu artystów, którego muzyczne dokonania potrafią zjednywać sobie zarówno fanów popu, jak i rocka. Zdecydowanie jedna z najważniejszych postaci na muzycznej scenie lat 70. Potem jego popularność raz spadała, raz z powrotem wzrastała, by w końcu osiągnąć status absolutnego klasyka muzyki popularnej. Jego ekstrawaganckie kostiumy, styl bycia na scenie, a także kontrowersje wokół jego osoby zyskały mu tyle przeciwników, co zwolenników. Zadeklarowany gej, a także założyciel Elton John AIDS Foundation, która w ciągu ponad dwudziestoletniej działalności zebrała kilkaset milionów dolarów na falkę z wirusem HIV/AIDS.
Elton John to jednak przede wszystkim muzyk. Jako wykształcony pianista nierzadko wplatał motywy klasyczne do typowych zabiegów charakteryzujących muzykę rozrywkową. Obdarzony jednym z najlepszych męskich głosów w historii muzyki rockowej. Stworzył niezliczoną ilość przebojów, które na stałe weszły do kanonu muzyki popularnej. Jest też muzykiem niezwykle płodnym, w związku z czym ilość jego płytowych dokonań (33 albumy!) może przyprawić o ból głowy, szczególnie dla początkujących słuchaczy, którzy chcą poznać jego dorobek. Od czego zacząć? Co odłożyć sobie na później? Zdecydowanie na sam początek polecam którąś ze składanek (najlepsze na początek może być relatywnie świeże Diamonds), jednak jeśli chodzi o pełnowymiarowe albumy, to prezentuję poniżej skrótowy przegląd dyskografii sir Eltona Johna.
Ocena: 5/10
Debiut Eltona nie jest czymś zwalającym z nóg, nie oszukujmy się. Najlepiej niech świadczy o tym fakt, że wydany został tylko w Wielkiej Brytanii, a do Stanów Zjednoczonych dotarł dopiero w 1975 roku, gdy muzyk był już w prawdziwej muzycznej ekstraklasie. Warto po tę płytę sięgnąć, ale zdecydowanie nie na początku. Fajnie po prostu zobaczyć, jak rodził się muzyczny talent Eltona. Jego styl nie jest tu jeszcze jasno określony, ale pokazuje tu zdolność do tworzenia wpadających w ucho melodii (Val-Hala, Lady What's Tomorrow, Skyline Pigeon), jak i do rzeczy nieco bardziej ambitnych (ciekawie rozwinięte Empty Sky). Płyta często jest bagatelizowana i pamiętana tylko przez najzagorzalszych fanów (sam Elton okazjonalnie wykonuje z niej tylko Skyline Pigeon), jednak nie ma co tego albumu łatwo skreślać. Po wgryzieniu się w ten materiał, na pewno można spokojnie znaleźć tu coś dla siebie. Zachęcam sięgnąć jednak po wersję z 1995 roku z bonusami (wydanymi na singlach Lady Samantha, All Across The Havens, It's Me That You Need i Just Like Strange Rain), gdyż bez wątpienia podnoszą one wartość longplaya.
Ocena: 9/10
Gdyby jakiemuś laikowi puścić Empty Sky i Elton John jedno po drugim, myślę że nie zgadłby, że te 2 longplaye dzieli jedynie rok. A jednak. Różnica jakościowa jest po prostu oszałamiająca. Pierwszy: mocno wycofany rock psychodeliczno-symfoniczny z przebłyskami dobrych melodii. Drugi: znakomity symphonic rock, gdzie prawie każda piosenka się broni i zachwyca. Słychać, że Elton już wiedział, co chce osiągnąć. Przede wszystkim znalazł się tu największy przebój artysty i jedna z najpiękniejszych piosenek miłosnych wszech czasów - Your Song. Jednak to nie znaczy, że reszta płyty jest niewarta uwagi. Mamy tu przecież też piękne I Need You To Turn To, dynamiczne Take Me To the Pilot, pompatyczne Sixty Years On, orkiestrowe The Greatest Discovery, czy epickie zakończenie w postaci The King Must Die. W środku robi się może nieco nudnawo, a płyta nie trzyma równego poziomu, ale i tak pozostaje jednym z największych dokonań płytowych Eltona. Jeśli ktoś lubi rocka symfonicznego - Elton John jest zdecydowanie dla niego.
Ocena: 8/10
Przyznam się szczerze, że nie bardzo rozumiem, dlaczego Elton zastosował tu taką woltę stylistyczną. Elton John był wypełniony symfonicznymi aranżacjami, a Tumbleweed Connection to... rdzenny album country. Odzwierciedla bez wątpienia wielką miłość artysty do klasycznej amerykańskiej muzyki, aczkolwiek nie wiem, czemu zdecydował się na taki krok już na początku kariery, zamiast konsekwentnie budować swoje emploi. Może nie chciał dać się zaszufladkować? No ale, co by nie mówić, Tumbleweed Connection to jednak bardzo dobry album. Mamy tu masę bardzo dobrych, wyróżniających się kompozycji, wypadających przekonująco i porywająco nawet dla słuchaczy, którzy nie są specjalnymi fanami country. Żeby nie było: nie chodzi tu o country znane z jakichś festynów amerykańskich (coś na wzór naszego disco polo), ale o rdzenną, amerykańską muzykę z tradycjami. I, oczywiście, przekłada się to tylko na aranżacje, gdyż cała reszta jest raczej typowa dla Eltona. Mamy tu parę perełek (Country Comfort, Where to Now St. Peter?, Love Song, Burn Down the Mission), jednak album trzyma równy poziom prawie cały czas i potrafi naprawdę dać sporo radości ze słuchania
Ocena: 8/10
Rzecz często pomijana, może dlatego, że jest to ścieżka dźwiękowa do filmu, który poniósł totalną klapę i mało kto o nim pamięta. Ja jednak traktuję Friends, jako pełnoprawny album Eltona. Oprócz naprawdę udanych piosenek mamy tu też sporo muzyki instrumentalnej (jak to na ścieżkach dźwiękowych bywa). Słucha się tego naprawdę bardzo dobrze. Po prostu szkoda, że album nie został nigdy wznowiony na kompakcie (chyba, że za takie uznamy włączenie go w składankę Rare Masters, gdzie znalazły się single Eltona niewydane na regularnych płytach i właśnie Friends), bo przez to jest on zapomniany. A nie zasłużył na to, bo to naprawdę dobry materiał.
Ocena: 9/10
Pierwszy z cyklu "wielkich" albumów Eltona. Tutaj muzyk już zdecydowanie wiedział, że nie zadowoli go zwyczajny sukces - on po prostu chce być wielki. Madman Across the Water to więc nie tylko zwykły zbiór dobrze skomponowanych popowych piosenek. Popu tu jak na lekarstwo. Mamy tu raczej dalej rock symfoniczny z pewnymi naleciałościami psychodelii. Oczywistą oczywistością jest tutaj ponadczasowe Tiny Dancer, które łączy popową melodię, wyraziste smyczki i psychodeliczne partie gitarowe. Aż dziw bierze, że piosenka nie okazała się od razu sukcesem, a większą popularność zdobyła dopiero wiele lat później, gdy pojawiła się na ścieżce dźwiękowej do filmu Almost famous. Nie tylko tym utworem jednak album stoi. Mamy tu bowiem szalone Levon, All the Nasties z partiami chóru, czy mój ulubiony w całym zestawie utwór tytułowy, który zachwyca umiejętnym budowaniem mrocznego klimatu. Są tu może słabsze momenty, ale całościowo z pewnością płyta robi wrażenie, jest warta przesłuchania i docenienia.
Ocena: 9/10
"Zaskoczenie" to pierwsze słowo, które ciśnie się na usta po przesłuchaniu tej płyty. Elton postanowił tu świadomie zerwać ze swoim muzycznym wizerunkiem i zafundował nam tu więcej rocka niż symfoniki. Próżno wyczekiwać po tym albumie kolejnych bogato zaaranżowanych piosenek, jak choćby na Madman Across the Water. Mamy tu już instrumentarium bardzo typowe dla rocka. Całość spina oczywiście fortepian i bezbłędne wokale Johna. Jest tu jeszcze jedna rzecz, która się nie zmieniła - kompozycje. Są naprawdę fenomenalne. Słychać, że Elton odnajduje się w takiej stylistyce, acz nie boi się sięgać także po nieco bardziej swingowe brzmienia (dynamiczny Honky Cat rodem z Nowego Orleanu), wodewillowe i oparte na fortepianie wesołe piosenki z wcale niewesołym tekstem (I Think I'm Going To Kill Myself) czy po prostu piękne, akustyczne ballady (Mona Lisas And Mad Hatters, Slave). Najwspanialszym utworem jest jednak bez wątpienia mega-przebój Rocket Man, który stał się wizytówką Eltona. Psychodeliczne brzmienia i całość mocno inspirowana Space Oddity Bowiego. Tu również mamy motyw samotności w kosmosie, jednak astronauta przedstawiony jest jeszcze intymniej, wręcz jako normalny człowiek; nie ma tu gloryfikacji, a jedynie budowanie nici wspólnoty i porozumienia. Album zachwyca i nie zestarzał się ani trochę. Zdecydowanie warto zaczynać z tym albumem swoją muzyczną przygodę z Eltonem Johnem.
Ocena: 9/10
Don't Shoot Me I'm Only the Piano Player to z pewnością kolejne większe osiągnięcie Eltona. Zaprezentował tutaj zbiór dziesięciu znakomitych kompozycji, z których żadna nie sprawia wrażenia wypełniacza. Warto jednak wiedzieć, sięgając po ten album, że to pierwszy tak zdecydowany krok Johna w stronę komercji i popu. Poprzednie płyty można by podpiąć pod soft rock lub symphonic rock. Tutaj jednak mamy zdecydowanie więcej muzyki popularnej, radiowej i wpadającej w ucho. Absolutnie nie jest to jednak wada, gdyż w ciągu tych trzech kwadransów Elton dostarcza nam pop wysokojakościowy, niebanalny i urzekający. Masa świetnych melodii, niebanalnych aranżacji i wybornych wokali. Od pierwszego przesłuchania urzekają ballady (Daniel, Blues For My Baby And Me, Texan Love Song i High Flying Bird), a także utwory o charakterze bardziej dynamicznym (Teacher I Need You, Elderberry Wine, I'm Gonna Be a Teenage Idol i wielki przebój, Crocodile Rock). Na szczególną uwagę zasługuje niepokojący, gotycki Have Mercy On the Criminal.
Ocena: 10/10
Nie będę silił się na oryginalność, więc powiem o tym już na wstępie - uważam Goodbye Yellow Brick Road za album idealny, domknięty i skończony, będący nie tylko największym osiągnięciem Eltona, ale i jednym z najwspanialszych krążków w historii muzyki rozrywkowej. Całość trwa ponad 70 minut, a mimo to ani przez chwilę nie możemy narzekać na nudę. Czuć, że Elton chciał ukłonić się tu swoim największym idolom - Beatlesom. Ten album to w istocie, bardzo beatlesowska hybryda brzmień, stylów i nastrojów. Mamy tu świetnie rozwijające się Funeral For a Friend, które płynnie przechodzi w Love Lies Bleeding, a to dopiero początek. Później Elton funduje nam zarówno poruszające ballady (Candle In the Wind, Goodbye Yellow Brick Road, I've Seen That Movie Too, Roy Rogers, Harmony), jak i prawdziwe rockowe ciosy (Bennie And the Jets, The Ballad of Danny Bailey (1909-1934), All the Young Girls Love Alice i mocarny Saturday Night's Alright For Fighting). Mimo, że czas trwania płyty może nieco przerażać, zaręczam że nie wieje tu nudą ani przez moment, a Elton skutecznie dba o to, byśmy non stop czuli się muzycznie dopieszczeni. Nad całością unosi się niepowtarzalny klimat, świetnie streszczony w przepięknej okładce - Elton zabiera nas w podróż po swoim kolorowym i fantastycznym świecie, gwarantując oderwanie od tego zwyczajnego i nudnego życia, wnosząc w nie za to wiele kolorów i zmieniając je na zawsze.
Ocena: 6/10
Tak niezwykła płodność artysty musi w pewnym momencie odbić się na jakości materiału. Caribou to ewidentna zniżka formy, aczkolwiek nie ma tu jakiejś wielkiej tragedii. Mamy tu naprawdę dobre momenty; glamowy otwieracz The Bitch Is Back, pastiszowy Dixie Lily, zabawny Solar Prestige a Gammon, dynamiczny You're So Static, space rockowy I've Seen the Saucers, poruszający i olśniewający Don't Let the Sun Go Down On Me, czy intymny Ticking. Toż to prawdziwe perełki i jedne z najbardziej udanych momentów w karierze Eltona. Niestety, obok nich pojawiają się ewidentne wypełniacze i naprawdę żenujące piosenki pisane chyba na kolanie, albo z przeznaczeniem wylądowania na stronach B singli. O wiele lepiej byłoby, gdyby na płytę zamiast nich trafiły takie utwory jak Sick City czy cover The Who - Pinball Wizard. Dobrych momentów jest tu zdecydowanie więcej, jednak reszta jest tak słaba, że po prostu uniemożliwia spojrzenie na ten album choć trochę łaskawszym okiem.
Ocena: 10/10
Po wielu latach Elton wskazuje właśnie ten album, jako swoje ulubione płytowe dokonanie. Jest to zdecydowanie krążek nietypowy, bo to album koncepcyjny, opowiadający historię przyjaźni i współpracy artystycznej Eltona Johna i Berniego Taupina. Żeby zachować spójność, Bernie pisał teksty w kolejności "chronologicznej" i w takiej też kolejności Elton komponował do nich muzykę, a następnie umieścił je też tak na płycie, by powstała z nich jedna, spójna historia. I to się zdecydowanie udało, gdyż słuchając piosenek, jedna po drugiej, można rzeczywiście odnieść wrażenie, że jest to musical bez obrazu. Na tej płycie Elton wraca nieco do swoich glam rockowych i symphonic rockowych korzeni, porzucając nieco swoje popowe ciągoty z poprzednich kilku albumów. I bardzo dobrze, bo wraca tu też dzięki temu do formy, którą nieco stracił na Caribou. Całość jest bardzo spójna, a albumu powinno się zdecydowanie słuchać, jako jednego, przemyślanego utworu. Owszem, piosenki pojedynczo też się bronią, jednak to w formie całościowej robią największe wrażenie. Jeden z moich ulubionych albumów Eltona.
Ocena: 8/10
Patrząc na muzyczne wyczyny Eltona na Captain Fantastic And the Brown Dirt Cowboy, a potem na Rock of the Westies, można spokojnie dojść do wniosku, że artysta zdecydowanie starał się odciąć od swoich nieco bardziej radiowych, popowych dokonań. Jasne, na obu albumach nie zabraknie chwytliwych melodii i dobrze skrojonych pod radio piosenek, jednak całościowo mają o wiele bardziej rockowy wydźwięk. O ile jednak Captain Fantastic ciężko było zakwalifikować pod jakikolwiek gatunek, tak w przypadku Rock of the Westies, można już śmiało mówić tu o czystym rocku. Z całości właściwie wykrojono tylko jeden przebój, Island Girl, choć dziś jest już mało pamiętany, a szkoda bo to całkiem niezła i przyjemna piosenka. To, że hit był tylko jeden, nie znaczy że reszta płyta nie ma charakteru przebojowego. Na całej płycie są tylko dwie ballady, ale za to obie wypadają powalająco: I Feel Like A Bullet (In the Gun of Robert Ford) i Feed Me to zdecydowanie mocniejsze punkty longplaya. Cały album wypada jednak naprawdę dość równo, mocno i robi bardzo dobre wrażenie.
Ocena: 8/10
Elton poczuł się zmęczony popularnością i wypalony. Nic dziwnego, że jego kolejny album jest zdecydowanie smutniejszy i bardziej przygnębiający w wydźwięku niż pełen rockowej energii poprzednik. Mimo ewidentnej dominacji ballad, mamy tu również momenty dynamiczne, jak One Horse Town, Boogie Pilgrim, Crazy Water, If There's a God In Heaven czy finałowy, szalony Bite Your Lip (Get Up And Dance). Jest tu sporo naprawdę ciekawych kompozycji, jednak najciekawszymi zdecydowanie wydają się rozbudowane i pompatyczne Tonight, jazzujący Idol, a także, równie intymne, Sorry Seems To Be the Hardest Word. Jednak całość trzyma wysoki poziom i jest w miarę równa (choć najsłabiej wypada parę oczywistych wypełniaczy na pierwszej płycie - Boogie Pilgrim, Shoulder Hoster). Mimo wszystko, Blue Moves to album godny uwagi, a także ostatnie wielkie dzieło Eltona Johna. Album kończy złotą passę artysty lat 70. Na następny naprawdę udany album godny tego nazwiska, będziemy musieli poczekać aż 7 lat.
Ocena: 6/10
Elton dość szybko powrócił z muzycznej emerytury, jednak zupełnie odmieniony. Wciąż kontynuuje zamysł grania bardziej balladowego i refleksyjnego, ale zrezygnował z pomocy swojego przyjaciela, Berniego Taupina, na rzecz Gary'ego Osbourne'a, którego teksty niestety nie mają startu do tych, które Elton wyśpiewywał na poprzednich krążkach. Zdarzają się na tej płycie jednak prawdziwe perły, do których zaliczyć trzeba z pewnością otwierające całość Shine On Through, intrygujące Big Dipper, dyskotekowy Part-Time Love, rozmarzone Georgia, szalone Madness, czy - zwłaszcza - wieńczący całość, w większości instrumentalny Song For Guy. Całość jednak nie jest już tak dobra. Sporo piosenek to ewidentne niewypały. Elton naprawdę się tu stara, i to słychać, jednak wychodzi mu to raczej rzadko. Szkoda.
Ocena: 2/10
Elton John coverujący Johnny B. Goode Chucka Berry'ego w stylu disco. Tak, wyszło to tak samo żenująco, jak to brzmi. Dość powiedzieć, że na całej płycie spodobały mi się na dobrą sprawę tylko dwie piosenki, a i tak są one moimi guilty pleasures. Są to utwór tytułowy i Thunder In the Night. O całej reszcie nie warto nawet wspominać. Bezpłciowe disco, bez polotu i bez większej koncepcji. Ot, parę chwytliwych kawałków, które miały porwać młodych ludzi na dyskotekach. Mnie na pewno nie porwało, a i na tą młodzież bym specjalnie nie liczył. Słuchanie odradzam, no chyba że już wszystko inne się znudzi i najdzie ciekawość, jakie to Victim of Love naprawdę jest. Wtedy, rzeczywiście, zalecam wysłuchanie po to, by na własnej skórze się przekonać, że ten album jest naprawdę zły.
Ocena: 5/10
Co oznacza tytuł? Otóż to już dwudziesty pierwszy album trzydziestotrzyletniego Eltona Johna. Imponująca liczba, prawda? Jasne jest jednak, że na tak płodnego artystę, muszą zdarzać się czasem wpadki. Również i ten album nie jest najlepszy i stanowi raczej kiepskie otwarcie nowej dekady. Jest to jednak krok w dobrą stronę po plastikowym Victim of Love (chociaż, z drugiej strony, czy można było upaść niżej? spoiler: Elton miał udowodnić potem, że tak, da się), ale tandetne brzmienie wciąż pozostało. Jest tu parę utworów, które bardzo lubię (Little Jeannie, Two Rooms at the End of the World, Dear God, Never Gonna Fall in Love Again, Give Me the Love), jednak całościowo płyta raczej nie zachwyca, a wręcz nudzi. Wszystko sprawia wrażenie bycia mniej udanymi kopiami i recyklingiem starszych pomysłów. Mimo, że rzadko do tego wracam, to całkiem niezła płyta, acz nie ryzykowałbym stwierdzenia, że udana.
Ocena: 5/10
The Fox to poniekąd kontynuacja brzmienia 21 at 33. Jest tu jednak nieco więcej udanych momentów (Breaking Down the Barriers, Nobody Wins, Elton's Song, The Fox), które wypadają naprawę dobrze. Moim faworytem jest 11-minutowe Carla/Etude/Fanfare/Chloe, które wypada naprawdę epicko i zachwycająco, przywodząc może momentami nieco na myśl Tonight (zresztą Elton często wykonywał właśnie te 2 "utwory" razem). Cała płyta jednak wciąż jest za bardzo plastikowa, tandetna i mało przekonująca. I znowu: nie jest źle, ale na pewno nie jest to jeden z tych bardziej udanych albumów.
Ocena: 6/10
Mimo że ocena może na to nie wskazuje, Jump Up! jest albumem dużo lepszym niż parę poprzednich. Mamy tu przede wszystkim dynamiczne Dear John, wpadające w ucho Ball & Chain, walczykowate Legal Boys, elvisowskie Blue Eyes, poruszające Empty Garden (Hey Hey Johnny) czy wyciszone All Quiet on the Western Front. Generalnie płyta ma całkiem sporo dobrych momentów, acz znalazło się tu niestety trochę miejsca dla wypełniaczy, na czym bardzo cierpi spójność. Album może szczególnie nie zachwyca, ale jest jak najbardziej udany i zapowiadał, że Elton zamierza jeszcze trochę powalczyć o odbudowanie kariery.
Ocena: 8/10
O ile Jump Up! zapowiadał powrót do gry, to Too Low for Zero zdecydowanie jest wielkim comebackiem Eltona. To jego najlepszy album od czasu fenomenalnego Blue Moves. Wystarczy spojrzeć na listę utworów, by przekonać się, że czekają nas praktycznie same sztosy: Cold as Christmas (In the Middle of the Year), I'm Still Standing, Too Low For Zero, Religion, I Guess That's Why They Call It the Blues, Saint, One More Arrow... Ta płyta to praktycznie same dobre utwory. Owszem, w środku znalazło się miejsce dla paru wypełniaczy, ale to nic nie zmienia, bo ten album to jedno z najlepszych osiągnięć płytowych Eltona i świadectwo, że lata 80. nie muszą koniecznie oznaczać plastikowego brzmienia syntezatorów. Owszem, jest ich tu sporo, ale muzyka się ani trochę nie zestarzała i wciąż brzmi świeżo, porywająco i angażująco. Wspaniały album, od którego spokojnie można zaczynać przygodę z Eltonem.
Ocena: 6/10
Na Breaking Hearts Elton trochę leci siłą rozpędu. Wydaje się, że złapał wiatr w żagle po Too Low for Zero, jednak ten album przekonuje zdecydowanie mniej niż znakomity poprzednik. Każda piosenka ma tutaj świetną i wpadającą w ucho melodię, ale to nie znaczy, że każdy utwór jest tak samo dobry. Całkiem sporo z nich to całkiem niezłe kompozycje, ale zupełnie nie zapadające w pamięć na dłużej. Weźmy choćby takie Slow Down Georgie (She's Poison), Who Wears These Shoes? czy Did He Shoot Her? Miło się słucha, ale co z tego, skoro zapamiętujemy tylko tytułowe frazy (a i to niekoniecznie po pierwszym przesłuchaniu). Jednak Elton absolutnie nie ma się czego wstydzić, bo jest tu parę godnych uwagi utworów (Restless, Breaking Hearts (Ain't What It Used to Be), Passengers, Burning Buildings, Sad Songs (Say So Much)). Płyta całkiem niezła, ale w porównaniu do Too Low for Zero, jest to jednak wyraźny krok w tył.
Ocena: 3/10
Jeśli Breaking Hearts było krokiem w tył, to Ice on Fire to zdecydowane obniżenie lotów. Elton pikuje czasem (ciągnąc dalej tę analogię) w stronę naprawdę niskiego poziomu artystycznego. Nie będę jednak ściemniać, że nie ma tu dobrych numerów. Mamy tu przecież This Town, Nikita, Wrap Her Up czy Shoot Down the Moon. Jednak, tak naprawdę, to właściwie tyle. Reszta to albo przesłodzone do granic możliwości ballady, albo wyprane z energii i oryginalności plastikowe pseudo-przeboje pod nóżkę. Słaby album, choć nie bez zalet.
Ocena: 1/10
Postawmy sprawę jasno: dla mnie to zdecydowanie najgorszy album Eltona, więc o nim krótko. Nie ma tu ani jednego utworu, który zasługiwałby w całości na uwagę. Jest tu parę momentów, o które można by się uchem zaczepić, ale po za tym, ten album to jedna, wielka, tandetna i plastikowa papka. Sam Elton uznaje nawet Leather Jackets za swój najgorszy album, wspominając że większość materiału tworzył pod wpływem narkotyków. Aczkolwiek i tak większość piosenek to odrzuty z poprzednich sesji (które, dzięki kokainie, wydały się nagle Eltonowi "zaginionymi arcydziełami"). Tak naprawdę z tej płyty można się już tylko śmiać, bo na pewno nie ma co brać tego materiału na poważnie.
Ocena: 5/10
Reg Strikes Back miało być wielkim powrotem Eltona po operacji strun głosowych. Z pewnością artysta przypomniał o sobie szerszej publiczności za pomocą przeboju I Don't Wanna Go On With You Like That, jednak poza tym dobre utwory zdarzają się raczej sporadycznie. Nie jest to może zła płyta, ale wciąż nie taka, jakiej byśmy od Eltona oczekiwali. Mamy tu całkiem niezłe Town of Plenty, rewelacyjne A Word in Spanish, świetne Mona Lisas and Mad Hatters (Part Two), dynamiczne I Don't Wanna Go On with You Like That i przepiękne Since God Invented Girls. Poza tym jednak, cała reszta przelatuje między uszami i mało z tego zapada w pamięć.
Ocena: 9/10
Przy ocenie tej płyty mogę być nieco nieobiektywny, bo dla mnie Sleeping with the Past to nie tylko najlepszy album z lat 80., ale i jeden z najbardziej udanych w całej karierze. Elton nadał całości koncept brzmieniowy (płyta miała odnosić się do brzmienia soulu i r&b) i konsekwentnie się tego trzymał, co dało rewelacyjne rezultaty. Z całej płyty najmniej przekonuje mnie singlowy Club at the End of the Street, ale cała reszta to po prostu wspaniałe utwory. Poza oczywistym Sacrifice, mocnym Durban Deep, Healing Hands z chyba najlepszymi wokalami Eltona po operacji strun w 1987 roku, delikatnym Whisper, dynamicznym utworze tytułowym, soulowym I Never Knew Her Name czy delikatnym Blue Avenue mamy tu mojego faworyta - wspaniałe Amazes Me. Sam album jednak to naprawdę znakomite od początku do końca osiągniecie muzyka i zdecydowanie warto zacząć poznawanie Eltona od tego albumu.
Ocena: 6/10
Pierwszy album Eltona po odwyku. Na pewno jest to krok w dobrą stronę, jeśli chodzi o tworzenie bardziej dojrzałej muzyki, jednak jeśli chodzi o kompozycje i oprawę muzyczną, jest to nawet nie jeden, a dwa lub trzy kroki w tył w stosunku do Sleeping with the Past. Początek to zdecydowanie powalający dyptyk Simple Life i The One, jednak później jest już różnie. Na wyróżnienie zasługują jeszcze Runaway Train, The North, Emily i The Last Song. Poza tym, dobrze jest już tylko momentami. Największą bolączką tej płyty są chyba jednak niemiłosiernie plastikowe i sztucznie brzmiące aranżacje, które ciągną w dół większość, i tak już wcale nie tak dobrych, kompozycji. Nie jest to jakiś bardzo słaby album, ale lepiej zostawić go sobie na później.
Ocena: 2/10
Duets to płyta tak żenująca, że lepiej ją omijać z daleka. Zacznijmy od tego, że to nawet nie miał być pełnoprawny album. W pierwotnej wersji to miało być wydanie okazjonalne, z okazji świąt. Jakiś "geniusz" wpadł jednak na to, by zrobić z tego kolejny longplay wydany pod nazwiskiem Eltona. Już pomijam fakt, że artystę mało co tam słychać, bo jest tak bardzo zdominowany przez innych wokalistów. Ale większość utworów to nawet nie są kompozycje Eltona. Lwia część materiału to covery. No dobra, to jeszcze przecież dałoby się przeboleć. Ale całość jest tak niespójna, tandetna, plastikowa i wykonana bez polotu, że słuchanie tego aż boli. Album wydaje się trwać wieki, a z każdą kolejną piosenką jest coraz gorzej. Okropna płyta, radzę się do niej nie zbliżać.
Ocena: 8/10
I znowu, po tak znacznym obniżeniu poziomu, Made in England sprawia wrażenie nowego otwarcia, które daje nadzieje na lepszą muzyczną przyszłość. W tym przypadku jednak ta obietnica została spełniona, bo już tak słabej płyty jak Duets Elton nigdy nie nagrał. Ten album to naprawdę znakomity materiał. Jest tu parę słabszych momentów, ale nawet one w gruncie rzeczy się bronią. Same utwory są bardzo dojrzałe, a Elton śpiewa tu lepiej niż kiedykolwiek. Czuć po prostu pasję i zaangażowanie, którego już od dawna brakowało w jego wokalizach. Czasem jest tego trochę za dużo, a parę piosenek mogłoby być lepszych, ale płyta nie nudzi, a wręcz przeciwnie; wciąga, nie pozwala się oderwać i pozostawia niedosyt, który sprawia, że chcemy do niej wracać. Wspaniały album.
Ocena: 7/10
The Big Picture to poniekąd kontynuacja stylistyki obranej na Made in England, tylko znalazło się tu trochę więcej niedopracowanych utworów, które wpłynęły na dość nierówny poziom całości. Oczywiście, znalazło się tu sporo świetnych piosenek, jak Long Way from Happiness, Live Like Horses, If the River Can Bend, Something About the Way You Look Tonigh czy Recover Your Soul. Płyta wypada naprawdę dobrze i może się podobać, aczkolwiek to już rzecz bardziej dla zadeklarowanych fanów; raczej mała szansa, by przyciągnęła nowych słuchaczy. Klasyczny i tradycyjny popowo-balladowy Elton dla dojrzałych.
Ocena: 9/10
W nowy wiek Elton John wszedł razem z drzwiami, bowiem Songs from the West Coast to album niemal doskonały. I nie, nie przesadzam. To naprawdę jeden z najlepszych longplayów w całej karierze Eltona. Muzyk uznał, że od nowego wieku zacznie nagrywać płyty tylko dla swoich stałych fanów i nie będzie oglądać się na obowiązujące trendy. W efekcie nagrał album, który po prostu oczarowuje. Na pierwszym planie są wokale i fortepian i tyle wystarcza, by stworzyć niepowtarzalny klimat. Elton nie zawiódł też na polu kompozytorskim: Emperor's New Clothes, Dark Diamond, American Triangle, Original Sin, Birds, I Want Love, Ballad of the Boy in the Red Shoes, This Train Don't Stop There Anymore... to prawdziwy miód na uszy. Produkcja jest tu tradycyjna, w związku z czym nic nie przesłania najważniejszego aspektu, czyli samej muzyki. Jeśli ktoś ma ochotę na dojrzały i szlachetny pop lub chce poznawać Eltona od tej dojrzalszej strony, to nie ma lepszej propozycji niż Songs from the West Coast.
Ocena: 6/10
To z pewnością spory krok w tył, jeśli porównać ten album do Songs from the West Coast. Elton na nagranie tej płyty miał zupełnie inny pomysł. Zamiast tworzyć kolejne pop-rockowe piosenki, postanowił bardziej pójść w stronę country, bluesa i gospel. Czy wyszło z tego coś ciekawego? Momentami nawet bardzo. Pierwsza połowa albumu to naprawdę znakomite i bardzo przyjemne granie z - przeważnie - delikatnymi, łagodnymi i wpadającymi w ucho piosenkami utrzymanymi raczej w średnim tempie (puls zdecydowaniej podbija jedynie They Call Her the Cat). Niestety, potem mamy już raczej drugi raz to samo, tylko mniej przekonująco; melodie są podobne do siebie, a z Eltona jakby schodzi nieco powietrze. Peachtree Road to Elton zamyślony nad istotą miłości i wdzięczny wobec życia i ludzi, którzy go wspierają. Bardzo ciepła i sympatyczna płyta.
Ocena: 8/10
Któż nie pamięta fantastycznego Captain Fantastic and the Brown Dirt Cowboy? Ten rewelacyjny album okazał się ostatnim wybitnym w każdej mierze albumem Eltona. Zauważa to nawet sam John, który po latach wskazywał go właśnie jako swój ulubiony krążek. Z tej perspektywy nie dziwi więc fakt, że pokusił się poniekąd o kontynuację. Dlaczego "poniekąd"? Ponieważ The Captain & the Kid jest teoretycznie robione według podobnego zamysłu, acz nieco inaczej. Znów mamy tu opowieści ze świata Eltona i Berniego, jednak piosenki nie tworzą jednej, spójnej historii, a po prostu przytaczają parę wydarzeń z ich życia, czasem nawet patrząc wstecz na ich dorobek. Muzycznie jest natomiast bardzo dobrze. Utwory mają potencjał przebojowy i znalazło się tu sporo naprawdę udanych melodii. Nie brakuje tu momentów dynamicznych (Just Like Noah's Ark, Tinderbox, And the House Fell Down..., Old '67), jak i pięknych ballad, które chwytają za serce (Wouldn't Have You Any Other Way, Blues Never Fade Away, The Bridge), a całość zamyka wspaniały utwór tytułowy, który muzycznie i tekstowo zdaje się być klamrą nie tylko dla płyty, ale i twórczości Eltona (mimo, że ten wydał potem jeszcze parę krążków). Do Captain Fantastic and the Brown Dirt Cowboy może trochę zabrakło, ale i tak jest to bez wątpienia album godny uwagi.
Ocena: 9/10
Elton John nigdy nie ukrywał swojej olbrzymiej atencji dla Leona Russella - nieco zapomnianej legendy amerykańskiej muzyki. Gdy dla Brytyjczyka nadszedł więc czas spełniania muzycznych marzeń, ten album po prostu musiał się pojawić. Dwóch zasłużonych dla muzyki pianistów weszło do studia i stworzyło krążek staromodny w każdym calu. Nie ma tu ani jednej nuty, której panowie nie zagraliby już w swoich wcześniejszych utworach. Producent, T Bone Burnnett, okrasił zaś całość znakomitą oprawą w starym stylu, która nie trąci jednak myszką. Te wszystkie elementy, choć pozornie mogły razem nie zadziałać, sprawiły że The Union po prostu zachwyca. Panowie szybko znaleźli wspólny muzyczny język - wszak wyrośli z tych samych korzeni - i zabrzmieli tak szczerze, że płyta ujmuje za serce. Nie brak tu delikatnych ballad, ale i znajdziemy tu sporo rock and rolli, które brzmią jak zaginione przeboje z lat 70. Blues, country, jazz, gospel, soul, rock and rolll... te wszystkie style splatają się ze sobą w kolejnych piosenkach, razem tworząc absolutnie wspaniały album, który zresztą wyniósł panów z powrotem na szczyty list przebojów.
Ocena: 9/10
Elton dojrzał na tyle, by znów sięgnąć do swoich korzeni. Czuć to było już po The Union. Po zakończeniu współpracy z Leonem Russellem, musiał jednak poważnie przemyśleć, jaki ma być ten kolejny album. W którą stronę pójść. O pomoc poprosił znów T Bone Burnnetta, który poradził mu jasno, że musi zrobić krok w tył, by pójść przed siebie. Elton ponownie sięgnął więc do muzyki swojego dzieciństwa i okresu kształtowania jego muzycznej wrażliwości... i stworzył album niemal doskonały. To najbardziej dojrzała płyta Eltona, wypełniona pięknymi melodiami i egzystencjalnymi tekstami starszego mężczyzny, który zdaje sobie sprawę ze swoich błędów i zastanawia się, czy było warto tak żyć i jak to na niego wpłynęło. Żaden album nie był tak przepełniony dźwiękami fortepianu, który tutaj nie rzadko zdaje się być wręcz ważniejszy niż wokale. Ciężko wyróżniać mi tu jakiekolwiek utwory, gdyż największe wrażenie album robi na mnie jako jedna, spójna całość, co też zdaje się być niejako powrotem Eltona do wcześniejszego pojmowania "albumu", co podkreślają miniatury fortepianowe stanowiące preludia do kolejnych piosenek. Mamy tu sporo cytowania klasyków, a jeszcze więcej refleksji i zadumy. Taki Elton chwyta za serce, jak nigdy wcześniej.
Ocena: 7/10
To zupełne przeciwieństwo zadumanego i refleksyjnego The Diving Board. Na Wonderful Crazy Night Elton postanowił pokazać nam, że wciąż drzemie w nim młodzieniaszek, który przed laty tworzył utwory takie jak Crocodile Rock czy I'm Still Standing. Mamy tu proste, rockowe aranżacje, wpadające w ucho melodie i prawie same potencjalne przeboje. W porównaniu do poprzednich płyt, stąd praktycznie każda piosenka mogłaby trafić do radia. Szczególne wrażenie robią: utwór tytułowy, In the Name of You, Looking Up, Guilty Pleasure i ballady w starym dobrym stylu: Blue Wonderful, A Good Heart i, moje ulubione, The Open Chord. Płyta wypada może nieco słabiej i mniej przekonująco od kilku poprzednich, ale przecież nie taki był jej cel. Elton chciał dać nam trochę radości i przywołać na nasze twarze szeroki uśmiech, a nie po raz kolejny nas jakoś specjalnie zachwycić, czy ująć za serce. Wonderful Crazy Night to zdecydowanie easy-listening i w tej kategorii sprawdza się wzorowo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz